„Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć tracą życie”.[1] WSPOMNIENIA O MOIM OJCU
Mój Ojciec, kochany Tatuś, wierzyć się nie chce, że nie ma go już tak dawno. Kiedy odszedł, nie było trzęsienia ziemi ani nawet burzy, była piękna wrześniowa pogoda. Coś się skończyło, a życie toczyło się dalej. Ciągle mi Go brakuje i często o nim myślę. Był dla mnie wzorem, autorytetem, zarówno pod względem intelektualnym, jak moralnym, niewyczerpanym źródłem wiedzy, taką Wikipedią. W wielu rozterkach mi pomagał. Po różnych rozczarowaniach i niepowodzeniach, często jechałam do domu naładować akumulatory. Był lekarzem, nie psychologiem, ale jego przekonanie do ludzi, jego wiara, że dobro jest wartością nadrzędną, że ludzie są dobrzy, zwykle pomagała. Jego słowa: - pamiętaj, że ważniejsze jest kim się jest, niż ile się ma-, na zawsze pozostały dla mnie w życiu dewizą. Trochę mi to nawet życie utrudnia, w tym zagonionym, konsumpcyjnym świecie.
Życie mojego Ojca nie było łatwe. Urodził się 25 października 1908 roku w Sędziszowie Małopolskim, wówczas jeszcze w Galicji. Pochodził z rodziny wielodzietnej. Miał pięcioro przyrodniego rodzeństwa, z pierwszego małżeństwa ojca, mojego dziadka. Dziadek miał średnie wykształcenie, co bardzo dużo znaczyło w tamtych czasach. Babcia mówiła, że był urzędnikiem kolejowym, lecz nie wiem dokładnie jaką funkcję pełnił. Starał się dać wykształcenie wszystkim dzieciom. Niestety, kiedy Ojciec mój miał 2 lata, dziadek zmarł na cukrzycę. W tych czasach, kobiecie samotnej było bardzo trudno znaleźć pracę. Mężczyźni zarabiali, a kobiety zajmowały się dziećmi i domem. Mimo, że starsi bracia skończyli studia i już pracowali, babcia z emerytury po dziadku, z trudem „wiązała koniec z końcem”. Miała na utrzymaniu siedmioletnią przyrodnią córkę i młodszego syna, mojego Ojca. Obydwoje skończyli szkołę podstawową w Sędziszowie. Ojciec który był bardzo dobrym uczniem i chciał się dalej uczyć, poszedł do gimnazjum humanistycznego w Dębicy. W Sędziszowie wtedy nie było szkoły średniej.
Interesował się właściwie wszystkim : biologią, astronomią, fizyką, historią, geografią. Lubił majsterkować. Dużo czytał książek, z różnych dziedzin, ale od najmłodszych lat chciał być lekarzem. To wiedział na pewno. Po zdaniu matury, chciał iść na medycynę, ale odradzano mu, że studia długie i kosztowne, że matka nie jest w stanie go utrzymać. Zdecydował się więc na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończył niecałe dwa lata, ale to nie było to, co chciałby robić w życiu. Orientował się już jak wygląda życie studenckie i uznał, że sobie poradzi. W roku 1929 rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas studiów, prawie cały czas pracował. Był zatrudniony jako pomoc medyczna w akademiku Uniwersytetu Jagiellońskiego, na ul. Wolskiej, obecnie 3-go Maja, w dzisiejszym „Żaczku”. Tam też mógł zamieszkać. Dostał pokój dwuosobowy, ze studentem polonistyki Augustynem Suskim, poetą, działaczem ludowym z Podhala. Bardzo zaprzyjaźnili się z ojcem. Dzięki temu, ojciec poznał siostrę przyjaciela, Janinę Suską, moją mamę. Mama była 5 lat młodsza od ojca i była bardzo ładna. Kiedy się poznali miała 20 lat i właśnie ukończyła seminarium nauczycielskie. Nie mogła znaleźć pracy i często odwiedzała brata. Tak zaczęła się znajomość rodziców. Znajomość przetrwała, mimo że wujek w 1934 roku, wyjechał z Krakowa na Wołyń, gdzie rozpoczął prace na Uniwersytetach Ludowych, uczących młodzież wiejską. Zawsze uważał, że główną przyczyną biedy na wsi jest brak wykształcenia i wynikające z tego zacofanie. Chciał zakładać takie uniwersytety na Podhalu, ale wojna przerwała tę jego działalność. Wrócił na Podhale oburzony kolaboracją grupy Górali z Niemcami i powstaniem Gorallenvolku. Uważał, że tę hańbę zmyć muszą sami Górale. Wraz z przyjaciółmi z walczącego podziemia założył patriotyczną organizację - Konfederację Tatrzańską. Był jej współtwórcą, duszą i naczelnikiem. Wydany przez konfidenta, podstępnie aresztowany przez Gestapo, został w maju 1942 roku, zamęczony w Obozie Koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Na Podhalu jest uważany za bohatera narodowego. Jego imieniem nazywane są ulice i szkoły.
Ojciec w roku 1936, po pomyślnie zdanych egzaminach, uzyskał dyplom lekarza i został na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Zakładzie Bakteriologii, zatrudniony jako asystent profesora Mariana Gieszczykiewicza. Praca naukowa bardzo pochłaniała ojca. Zawsze lubił się uczyć. Był zdolny, dociekliwy, pracowity i z wyobraźnią. Pracował razem z profesorem Zdzisławem Przybyłkiewiczem, późniejszym wieloletnim dziekanem Wydziału Lekarskiego, wówczas też asystentem. Miał szczęście współpracować ze wspaniałymi ludźmi, których nazwiska zapisane są złotymi głoskami w historii medycyny. Pracował z profesorem Franciszkiem Walterem, wybitnym dermatologiem, Rudolfem Weiglem, twórcą pierwszej na świecie, skutecznej szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, którą uratował w czasie II. Wojny Światowej tysiące istnień ludzkich. Ojciec znał osobiście profesora Ludwika Hirszfelda, twórcę polskiej szkoły immunologicznej oraz jego żonę, również lekarza, profesora nauk medycznych. W Zakładzie Bakteriologii, w dniu 7 marca 1938 roku, ojciec uzyskał stopień doktora nauk medycznych.
W tym czasie miał już rodzinę. Rodzice wzięli ślub latem 1937 roku, a w październiku 1938 roku urodziło się pierwsze dziecko. Początki były trudne. Trzeba było wynająć i urządzić mieszkanie. Wszystko było drogie i nie wystarczało pieniędzy. Ze względów finansowych ojciec musiał brać dodatkowe zajęcia. W latach 1936-1938 pracował w Państwowym Zakładzie Higieny w Krakowie, w charakterze lekarza bakteriologa. W latach 1938-1939 zatrudniony był w Klinice Dermatologicznej, jako kierownik pracowni serologicznej. Równocześnie odbywał obowiązkową praktykę szpitalną w Szpitalu im. Gabriela Narutowicza oraz w Szpitalu Bonifratrów w Krakowie. Tu wreszcie miał kontakt z chorymi i odnajdywał się jako lekarz, a zawsze przecież chciał leczyć, pomagać ludziom. Trudno było jednak pogodzić obie pasje, to znaczy pracę naukową i prace w szpitalu, więc całymi dniami był zajęty. Mama była ciągle sama. Musiała wszystko sama załatwiać, organizować, urządzać pierwsze mieszkanie, co przy małym dziecku, nie było łatwe. Nie mieli dość pieniędzy, żeby wynająć kogoś do opieki. Mama trochę się buntowała, czasami skutecznie. Dzięki temu rodzice w sierpniu 1939 roku wyjechali na pierwszy, wspólny urlop nad morze. Zwiedzili wtedy nowo powstałą Gdynię. Groza wisiała w powietrzu, zaczęła się mobilizacja, ale ludzie ciągle nie dowierzali, że wojna wybuchnie. Ojciec miał pracę, którą kochał i starał się myśleć optymistycznie. Niestety wojna przerwała wszystko.
Zaraz na początku okupacji, w dniu 6.listopada 1939, Uniwersytet Jagielloński, jak i wszystkie wyższe uczelnie w Krakowie, został brutalnie przez Niemców zamknięty. W czasie tak zwanej „Sonderaktion”, pracownicy naukowi Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej, zwabieni zaproszeniem na domniemany wykład, zostali aresztowani i wywiezieni do obozu Sachsenhausen. Ojciec dosłownie cudem uniknął aresztowania. Nie było go w Krakowie. Był z żoną i maleńką córeczką u matki w Sędziszowie. Ta maleńka córeczka, to byłam ja. To go uratowało. Nie wróciliśmy już do Krakowa. Mieszkanie wraz z umeblowaniem zabrali Niemcy. Było w pięknej nowoczesnej dzielnicy koło Parku Krakowskiego, którą zajęli dla swoich urzędników i pracowników. Mama ze mną została w Sędziszowie u babci, mamy ojca. Ojciec jakiś czas pracował w Krasowicach i Mościskach pod Lwowem, w szpitalu polowym.
W 1940 roku wrócił do Sędziszowa i został zatrudniony przez Ubezpieczalnię w Rzeszowie, jako lekarz domowy.
Bardzo długo był jedynym lekarzem w okolicy. Drugi lekarz, dr Goldmann został w czasie zagłady sędziszowskich Żydów, we wrześniu 1942 roku, wywieziony z całą rodziną do obozu koncentracyjnego w Bełżcu. Opieką lekarską otaczał wszystkich ludzi z Sędziszowa i okolicznych wiosek. Do jego pacjentów należeli pracownicy Zakładów Drzewnych oraz Zakładów Przemysłowych u Kroczki i Pasternaka, a także O.O. Kapucyni z sędziszowskiego klasztoru. Leczył też ludzi wysiedlonych z Poznania, Łodzi, Inowrocławia i innych miast włączonych do Trzeciej Rzeszy.
Niezależnie od pory roku czy pogody, ojciec jeździł furmankami do chorych. Nie było pogotowia, a samochody osobowe mieli tylko Niemcy. Drogi były w strasznym stanie. Ojciec był na każde wezwanie. Musiał odbierać porody, niejednokrotnie wykonywać poważne zabiegi chirurgiczne, nawet cesarskie cięcia, przy świetle lampy naftowej. Często pomagała mu moja mama, zwłaszcza w okresie, gdy była epidemia dyfterytu wśród dzieci i jedynym ratunkiem było nacięcie tchawicy i wprowadzenie rurki do dróg oddechowych, tak zwana tracheotomia.
Był lekarzem Armii Krajowej i na każde wezwanie służył członkom ruchu oporu, którzy w nim widzieli wiernego współtowarzysza i przyjaciela. Nikomu o tym nie mógł mówić, nawet mama raczej się domyślała. Często w nocy wyjeżdżał do partyzantów stacjonujących w pobliskich lasach.
Kilka razy uległ wypadkowi w drodze do pacjenta. Ojciec nigdy nie był okazem zdrowia, w dzieciństwie często chorował. Kiedy mama mówiła mu, żeby trochę pomyślał o sobie i oszczędzał się, powtarzał: - Co mogę zrobić Janeczko ? Takie są warunki, jestem tu jedynym lekarzem. Muszę ludziom pomagać, lekarz jest od tego, żeby leczyć. To mój obowiązek-.
Pod koniec wojny, w marcu 1944 roku, urodziła się moja siostra Ania. Tato ciągle był poza domem. Linia frontu przesuwała się coraz bliżej Sędziszowa. Pamiętam, jak wyjechałyśmy z mamą na Podlasek, a potem do Wiercan. Mieszkałyśmy w szkole. W piwnicy było pełno ludzi i cały czas głośno się modlili. Byłam mała i niewiele rozumiałam, ale było w tym coś przerażającego.
Poza tym, podobało mi się życie na wsi. Zaprzyjaźniłam się z synem sąsiadów. Były tam małe pieski, małe kotki. Babcia do nas dołączyła, tylko Taty nigdy nie było z nami. Nawet Mama nie wiedziała gdzie jest. Mówiła, że jest gdzieś w lesie i ratuje rannych. To trwało chyba około dwu tygodni.
Kiedy wróciliśmy do domu, do Sędziszowa, nie było gdzie mieszkać. W oknach nie było szyb, a w jadalni była wielka dziura po bombie, druga jeszcze większa w ogrodzie. U nas stacjonowali Rosjanie. Mieli patefon i dawali mi czekoladę, pewno amerykańską z UNRRY.
Było bardzo ciasno, bo mieszkał z nami jeszcze kolega ojca z żoną, a w domu były tylko 3 pokoje z kuchnią i na strychu dwa małe nieogrzewane pomieszczenia. Tato był już z nami i jak zwykle pracował całymi dniami. Niby wszystko pomału wracało do normy. Przynajmniej, tak mnie się wydawało. Oczywiście nie mogłam wiedzieć, że ojca gnębiło NKWD. Wzywali go na przesłuchania, wywozili go gdzieś do Gnojnicy i pozorowali egzekucję, żeby wyciągnąć od niego nazwiska ludzi należących do AK. Żył w ciągłym stresie. Wreszcie przestali, albo zrozumieli, że niczego się nie dowiedzą, albo pomógł nam jeden rosyjski oficer, który mieszkał u nas. Poza tym ojciec, jako jedyny lekarz w okolicy, był potrzebny także Rosjanom. Może dzięki temu żyje. Dowiedziałam się o tym, dopiero po jego śmierci, od jego przyjaciela.
Znowu, po godzinach przyjmowania w gabinecie, prawie codziennie odwiedzał chorych w domu i jeździł furmankami, do pacjentów na wieś. Pamiętam jak zimą jeździł, cały owinięty czarną baranicą, bo zimy wtedy były śnieżne i mroźne. Pamiętam, że zawsze w Wigilię Ojca wzywano do chorego. Mama się denerwowała, a Ojciec mówił: - choroba nie wybiera, Janeczko- . Pamiętam Wigilię 1944 roku, kiedy śpiewaliśmy: „Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina, tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina.” i wszyscy się cieszyli.
Potem przyszła wiosna i koniec wojny. Wielka radość, ludzie płakali. Moje wspomnienia są dość mgliste. Dziecko wszystko inaczej widzi.
Pamiętam, że byłam troszkę wystraszona, bo coś nabroiłam. Byłam z Babcią w kuchni. Przyszedł Tatuś i powiedział: - kary nie będzie, wojna skończona-.
W okresie powojennym, ja z siostrą ciągle zostawałyśmy z Babcią. Tatuś pracował w gabinecie albo był u chorego. Widziałam go tylko wieczorem. Mama często jeździła do Krakowa, coś załatwiać. Rodzice stracili wszystko i mama chciała cokolwiek odzyskać, choć jakieś meble. Nie było to łatwe, bo nasze krakowskie mieszkanie zajęli najpierw Niemcy, potem Rosjanie, a potem jakaś polska rodzina. Nie było wiadomo, gdzie tego szukać. W końcu trzeba się było pogodzić ze stratą.
Przez pewien czas, Ojciec miał motor, nigdy nie było go stać na więcej, jak dwa kółka. Czasem jak miał trochę wolnego czasu, zabierał mnie na krótką przejażdżkę. Wracałam cała poobijana, bo strasznie trzęsło. Nie było takich dróg, jak obecnie, same dziury. Wtedy latem, jeździł do pacjentów motorem, ale nie było to bezpieczne. Raz, wracając nocą do domu, wjechał w nieoświetlony szlaban kolejowy. Pamiętam, ktoś ojca przywiózł, w ciężkim stanie z rozbitą głową. Jakiś czas potem, motor został chyba sprzedany.
Nowe władze, podobnie jak wcześniej rosyjskie, próbowały nakłonić ojca, do podania nazwisk działaczy A.K. i innych niewygodnych im osób. Znowu historia się powtarzała, był przesłuchiwany i straszony i znowu z tym wszystkim był sam. Nikomu o tym nie mógł mówić, a mamy nie chciał martwić. Oczywiście nikogo nie wydał.
Mamusia koniecznie chciała wracać do Krakowa. Uważała, nie bez racji, że Tato nie ma zdrowia do takiej poniewierki, że w Krakowie będzie miał spokojniejszą pracę. Pewno miała rację, chociaż Kraków nie był już taki, jak we wspomnieniach sprzed wojny. Miasto nie było zniszczone, ale przepełnione ludźmi, ze zburzonej po powstaniu Warszawy, z innych zniszczonych miast i wysiedlonymi ze wschodu. Trudno było znaleźć odpowiednie mieszkanie.
Kiedy po wielu staraniach Mamy w 1948 roku wróciliśmy do Krakowa, warunki były bardzo trudne. Mieszkaliśmy co prawda w samym centrum, ale dzieliliśmy mieszkanie ze starszą, bezdzietną panią, znajomą rodziców. Dzieciom nie wolno było hałasować, a moja siostrzyczka miała dopiero cztery lata. To miała być sytuacja tymczasowa, do czasu aż znajdziemy coś odpowiedniego. Z pracą dla Ojca nie było problemów. Przyjaciele namawiali go, żeby wrócił do pracy naukowej, na klinikę. Rozważał to, bardzo szybko dostał jednak inną intratną propozycję pracy, z mieszkaniem, na ulicy św. Tomasza. Mieszkanie było piękne, duże, pokoje jak komnaty na Wawelu, ale propozycja była nie do przyjęcia. Miał być ordynatorem nowo otwartego, szpitala wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. -Janeczko, - to byłoby tak, jakbym się sprzedał – mówił do Mamy. Oczywiście nie chciał tego przyjąć, ale nie można było, tak po prostu odmówić. To groziło w owych czasach szykanami, nawet więzieniem. Ojciec powiedział, że ogromnie żałuje, ale ma chorą matkę w podeszłym wieku w Sędziszowie i musimy wyjechać z Krakowa. Tak się niespodziewanie zakończył ten roczny epizod naszego powojennego życia. Mama była niepocieszona, a tato wręcz przeciwnie. Uważał, że tu jest bardziej potrzebny.
Z zapałem wrócił do pracy. Organizował na terenie Sędziszowa ochronę zdrowia. Gabinet lekarski miał w budynku przy ulicy Piłsudskiego 1, obecnie 3-Maja. Wynajmował go chyba od gminy. Kiedy w 1954 roku został kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Sędziszowie Młp, przez kolejne lata, aż do wybudowania nowej przychodni, ośrodek mieścił się nadal w jego gabinecie. Ojciec robił to, co zawsze chciał robić - leczył ludzi. Miał swoich pacjentów, którym był bez reszty oddany i czuł się spełniony. Niestety, ojciec każdy beznadziejny przypadek ogromnie przeżywał. Przychodził wtedy do domu i siedział z podparta głową, czasami coś bezwiednie brzdąkał jedną ręką na fortepianie. Zbierał od chorych wszystkie dramaty, wszystkie smutki, co w niedługim czasie dało znać o sobie. Opłacał to ciężkimi migrenami i skokami ciśnienia.
Ja zawsze bardzo interesowałam się medycyną. Czytałam niektóre książki Ojca : anatomię, fizjologię, dermatologię. Mama też uważała, że będę lekarzem. To było dla niej oczywiste, ale Ojciec był temu przeciwny. Mówił: - Janeczko, ty jej odradź medycynę. Ona byłaby świetnym lekarzem, świetnym diagnostą, ale nie będzie miała prywatnego życia. Poza tym za bardzo się wszystkim przejmuje. Nie będzie jej z tym dobrze, nie dożyje emerytury. Ojciec nie dożył.
Nigdy nie dbał o siebie, za dużo pracował. Do ubrania, do wyglądu nie przywiązywał większej wagi. Marzył wprawdzie o samochodzie, który byłby mu bardzo potrzebny, ale go nigdy nie kupił. Miał prawo jazdy, ale na auto nigdy nie było dość pieniędzy. Przyjeżdżali młodzi lekarze, z nakazu pracy i po 3 latach, często wyjeżdżali własnymi autami. Oczywiście musieli bardzo oszczędzać, a myśmy żyli dostatnio. Mama ze mną i moją siostrą jeździła na wakacje, często nad morze, a to kosztowało. Sam, nigdy nie miał czasu na odpoczynek. Dojeżdżał do nas w piątek albo sobotę, a w niedzielę wracał, bo pacjenci czekają. Był idealistą.
Nie wolno było brać prezentów od pacjentów. Kiedy czasami ktoś przyniósł kurę albo parę jajek do domu i babcia przyjęła, bardzo się gniewał.-Tyle razy mówiłem, żeby nie brać niczego od ludzi. Mnie za to płaci ubezpieczalnia. - Przesadzasz Tadziu - mówiła mama. - Ludzie chcą ci się odwdzięczyć -.
– Czasy są ciężkie Janeczko. Ludzie są biedni, czasami nie mają co do garnka włożyć. Jak się jest lekarzem, to nie wypada dziś być bogatym, bo to są pieniądze zarobione na ludzkiej niedoli.
Taki był. Miał wspaniały umysł i wielkie serce. Często ludzie to wykorzystywali. Pożyczał pieniądze jakimś „okradzionym w podróży lekarzom”. Dawał pieniądze „zubożałym krewnym Piłsudskiego”. - Wierzysz w te opowieści Tadziu? Przecież cię naciągają - mówiła mama.
– Nie jestem naiwny, odpowiadał, ale myślę, że lepiej dać się oszukać, niż odmówić komuś w potrzebie.
Tatuś był cichym bohaterem, robił dużo dobrego, nie mówiąc o tym. Pielęgniarkom wypłacał premie i nagrody z własnych pieniędzy, bo uważał, że za mało zarabiają. Chyba o tym nie wiedziały. Tato zawsze chciał zmieniać świat na lepszy. Uważał to za coś normalnego. Miał niezwykłe poczucie obowiązku i odpowiedzialności.
Pamiętam jak kiedyś przyjechałam do domu z Krakowa, po może dwu, trzech tygodniach, a ojciec jakoś się zmienił. Zapytałam mamy, czy mi się wydaje, czy posiwiał? Tak posiwiał, jest udręczony, bo zmarła jakaś młoda kobieta, do której nie pojechał, tylko wezwał pogotowie. Wtedy, Tatuś był po ciężkiej chorobie, z której ledwo wyszedł z życiem. Pozostał po niej niedowład i nie mógł wsiąść na motor, którym po niego przyjechał mąż pacjentki. Nie można było znaleźć taksówki. Wtedy już było Pogotowie, ale karetka przyjechała z opóźnieniem. Lekarzowi nie wolno chorować. Kobieta zmarła. Ojciec bardzo to przeżył. Biedak zadręczał się, że może mógł ją uratować. Lekarz nie jest cudotwórcą. Chorzy umierają
. Po tej tragedii, mąż denatki oskarżył ojca, że odmówił pomocy umierającej. W Nowinach Rzeszowskich ukazał się tendencyjnie napisany artykuł. Ojciec nie mógł się po tym pozbierać. W przeciągu dwu tygodni posiwiał.
- Widzisz Janeczko, dlatego nie chciałem, żeby Krysia poszła na medycynę. To bardzo niewdzięczny i stresujący zawód -.
Śmierć pacjenta, to zawsze była dla Ojca przegrana. Zawsze wtedy uciekał w pracę. W latach sześćdziesiątych miał nowy cel, budowę przychodni rejonowej z porodówką. Teraz w tym miejscu stoi szpital, ale początki wywalczył i wypracował mój ojciec. Wiem jak tym żył, ile się najeździł i nachodził. Pamiętam, kiedy przyjeżdżałam do domu, zwykle wychodził po mnie na stację i w pierwszej kolejności prowadził na miejsce budowy przychodni.
– Jeśli chcesz to najpierw Ci pokażę, ile już się zmieniło od ostatniego razu, bo potem będzie ciemno - mówił. To dla niego było takie ważne i tyle starań w to włożył. Oczywiście chciałam.
Kto dziś o tym pamięta? Pewno nikt o tym nawet nie wie, ile w tym ojca zasługi, że w Sędziszowie wybudowano szpital. Kiedy było uroczyste otwarcie, już nie żył, ale zawsze najtrudniejszy jest początek, a to zrobił mój ojciec. Najpierw powstała nowa przychodnia, potem porodówka itd.
Ojciec nigdy nie umiał albo nie chciał się reklamować. Był człowiekiem niezwykle skromnym. Uważał, że „dzieło wieńczy mistrza”, ale niestety tak nie jest. Lekarze na ogół nie są doceniani, natomiast, jak coś się nie powiedzie, są surowo osądzani.
Tatuś dużo pracował i ciągle się uczył. Prawie nie brał urlopu. Pracował też w Szpitalu Wojewódzkim w Rzeszowie i tam zrobił specjalizację z zakresu chorób wewnętrznych i następnie z radiologii. Te dwie specjalizacje były najbardziej potrzebne w codziennej pracy w Sędziszowie. Kiedy zakupiono pierwszy aparat Rentgenowski, znowu zaczął się angażować bez reszty. Nigdy nie myślał o własnym zdrowiu, a był już bardzo schorowany. Miał trudności z chodzeniem po przeżytym udarze mózgu.
Nowa przychodnia była, na możliwości ojca, dość daleko. Czasami jeździł taksówką, zwykle jednak chodził piechotą, z laską. Wtedy ktoś „życzliwy” doniósł, że w przychodni sędziszowskiej jest brak dyscypliny i bałagan, ale jak może być inaczej, kiedy kierownik ciągle się spóźnia. Oczywiście to do ojca dotarło. Bardzo przeżywał takie niegodziwości i jak zwykle, zapamiętywał się w pracy. Praca to było jego życie.
Przypuszczam, że przez ciągłe naświetlanie promieniami Rtg., uczynniło się ojcu znamię na ręce, a w konsekwencji wynikła ciężka choroba nowotworowa, z którą bezskutecznie przez rok walczył i z którą przegrał.
W tym ciężkim dla nas okresie, ludzie znajomi i nieznajomi okazywali nam dużo serca. Ojcowie Kapucyni odprawiali Mszę św. za jego zdrowie. Ciągle ktoś dawał nam dowody życzliwości i wdzięczności. Niestety zawsze znajdą się tacy, którzy mają coś za złe. Może ojciec nie pomógł jakiemuś choremu, któremu już nie można było pomóc.
Za całokształt ofiarnej pracy Ojciec miał być odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski. Wcześniej, jeszcze w 1951 roku, był odznaczony Za Wzorową Pracę w Służbie Zdrowia, a w 1970 roku otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Nigdy nie zabiegał o żadne odznaczenia. Kiedy jednak już był ciężko chory i czuł, że nadchodzi koniec, wyraźnie na to czekał. Mama pojechała do Warszawy i razem z siostrą starały się dowiedzieć, kiedy możemy się spodziewać tego odznaczenia. Okazało się, że wniosek nadania Krzyża w ogóle nie dotarł do Kapituły. Gdzieś utknął w powiecie. Nie mam pojęcia, komu mógł się tak narazić mój ojciec, że tego Krzyża nie dostał.
Ojciec zmarł 24 września 1975 roku. Jest pochowany na cmentarzu w Sędziszowie.
Kiedy po śmierci ojca odwiedziłam jego przyjaciela, znanego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, powiedział : - mam wyrzuty sumienia, że zaraz po wojnie, nie namówiłem taty, do powrotu do Krakowa. Dziś muszę ci się przyznać, bo leży mi to na sercu: bałem się konkurencji. Ojciec był najzdolniejszy z nas wszystkich. W pracy naukowej mógł wiele osiągnąć, znacznie więcej niż w swoim ukochanym Sędziszowie -.W Krakowie, choć krótko pracował, był przez przyjaciół doceniany i uznawany.
Raz poszłam prywatnie z synem do znanego lekarza okulisty, byłego ordynatora w klinice. Rozpoznał mnie po nazwisku. Bardzo serdecznie mnie potraktował. Oczywiście, nie mogło być mowy o zapłacie. O mamie powiedział, że przez nią poszedł na okulistykę, bo - miała takie piękne fiołkowe oczy. Niestety była żoną przyjaciela - , dodał. Do mojego syna powiedział – pamiętaj, twój dziadek był wspaniałym lekarzem i najlepszym człowiekiem wśród lekarzy, jakiego znałem - . Często, z racji mojego taty, spotykały mnie takie miłe przeżycia. Był lubiany wśród kolegów.
Dr Dziurzyński napisał w Głosie Powiatu w 2007 roku wspomnienia o Ojcu, a w swojej publikacji „Byli wśród Nas”, wydanej w 2009 roku, postarał się ocalić od zapomnienia lekarzy, którzy już odeszli. Jestem mu serdecznie za to wdzięczna!
Dziękuję także niestrudzonemu „Kronikarzowi” okolic Sędziszowa Małopolskiego, Alfredowi Kukułce, za miłe słowa o moim Ojcu we „Wspomnieniach z Rodzinnych Stron”, wydanych w Mielcu, nakładem Autora, w 2010 roku.
Po śmierci, ojciec nie zostawił żadnego majątku, żadnych oszczędności, choć zapewne wielu myślało inaczej. Lekarz na prowincji !!!
Został po Nim stary drewniany dom w ogrodzie, pełen dobrych wspomnień. Dał nam szczęśliwe dzieciństwo, wykształcenie i dobry przykład.
Obydwie z siostrą jesteśmy z Niego dumne!
Wspomnienia napisała córka
Krystyna Lichowska -Płonka
Kraków, czerwiec 2022 rok
Uzupełnienie:
Na mocy Uchwały Nr LXIII/650/24 Rady Miejskiej w Sędziszowie Małopolskim z dnia 5 lutego 2024 roku, ojciec otrzymał wyróżnienie "Zasłużony dla Ziemi Sędziszowskiej". Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się nadania tego wyróżnienia.
Krystyna Lichowska -Płonka