środa, 22 maja 2024

Dzieje hardego folwarku

 



DZIEJE HARDEGO FOLWARKU

 Nieopodal Sędziszowa, na południowy zachód z ratuszowej wieży patrząc, umościła się „przydworska” Góra, dzisiaj tylko Ropczycka, zawsze jednak Królewska. Już ponad 450 lat temu należała bowiem jako królewszczyzna do ostatniego Piasta, króla Kazimierza Wielkiego. Prawdziwie stara to  wieś i  rozsławiona Katarzyną hr. Starzeńską, piękną córką Gabriela hr. Bobronicz – Jaworskiego. Była  ulubienicą  cesarzowej arystokracji, księżnej Izabeli Lubomirskiej z  Łańcuta. Katarzyna, nazywana przez księżną Izabelę „La belle Gabriele”  rozrzutnie korzystała z dochodów „państwa ropczyckiego”, a  głównie z  doskonale administrowanego  folwarku w Górze, którego rozległe ziemie  otaczały okazały dwór.

 

PRYWATYZACJA PIERWSZA

Dobre administrowanie stało się atrybutem królewskiej majętności w Górze. Kolejni  dzierżawcy, głównie Potoccy herbu Pilawa, a po sprywatyzowaniu, tj. sprzedaży królewszczyzny przez Austriaków Marcelemu Wyszkowskiemu, jej kolejni właściciele: Gabriel Jaworski, jego córka Katarzyna z Jaworskich Starzeńska, potem Ksawery i Kazimierz Starzeńscy i znowu Potoccy by wreszcie przejść w ręce Tarnowskich z Dzikowa – wszyscy oni zatrudniali profesjonalną kadrę administrującą i zarządzającą rozległymi dobrami z Górą na czele. Byli to profesjonaliści czystej wody miedzy innymi:  Ignacy Deissenberg, Sydon Roth, Bronisław Czerny, Czesław Gwarecki i Feliks Szczęsny Sandoz.  Świadczą o tym zachowane w archiwum na Wawelu opinie i księgi rachunkowe dotyczące miedzy innymi folwarku w Górze. Poniżej Gabriel hr. Jaworski - miniatura z epoki.



 

UPAŃSTWOWIENIE PO NIEMIECKU

 Należy sądzić, że majątek objęty w 1937 roku przez widocznego na zdjęciu  Andrzeja hr. Tarnowskiego nadal przynosił dochody.



 Zainwestowano w unowocześnienie parku maszyn rolniczych oraz rozbudowano i dobudowano skrzydła dworu. Wysiłki te jednak przerwała wojna. We wrześniu 1939 roku Andrzej Tarnowski wraz z żoną Zofią wyjechali przez Bałkany, Palestynę, Egipt do Anglii. Majątek w Górze przejęła III Rzesza; wszedł w posiadanie Generalnej Guberni jako nieruchomość porzucona, Liegenschaft.  Intensywnie eksploatowana przez okupanta  zaczęła zaspakajać wojenne potrzeby hitlerowskiej  armii. Znalazła się w samym centrum niemieckiej polityki rolnej wobec ziemiańskich majątków tj. dążenia do intensyfikacji produkcji. Służyły temu preferencje podatkowe, wyposażanie gospodarstw w maszyny i narzędzia rolnicze, wprowadzano wydajniejsze odmiany roślin uprawnych i rasy zwierząt gospodarskich.  Zastosowano rygorystyczny system kontroli produkcji, wygórowane kontyngenty obowiązkowych dostaw oraz drakońskie kary za uchybienia nałożonym limitom.  Mimo tego wygospodarowywane w majątkach nadwyżki żywności zasilały miasta, a także potrzeby Armii Krajowej. Nie udało się bezspornie ustalić, czy  zawłaszczony przez  III Rzeszę majątek Tarnowskich wypełniał konspiracyjnie tę patriotyczną misję. Jest to jednak wielce prawdopodobne.

 

 UPAŃSTWOWIENIE PO POLSKU

Jeszcze walczy powstańcza Warszawa, stanęła na pół roku wielka operacja wiślańsko-odrzańska Armii Czerwonej, za wyzwoloną od Niemców  pod koniec sierpnia Dębicą zatrzymują  się żołnierze skrwawionego I Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa,  a już 6 września 1944 roku  powołany przez PKWN w Lublinie Rząd Tymczasowy z Osóbką  Morawskim na czele  wydaje dekret 1944b o przeprowadzeniu reformy rolnej. Był to pierwszy krok ku radykalnym zmianom w rolnictwie na terenie Polski po II wojnie światowej. Do głównych założeń tej reformy należało tzw. „upełnorolnienie” gospodarstw chłopskich do powierzchni 5 hektarów ziemią pochodzącą z parcelacji ziemiańskich majątków, jakie stały się własnością nowego Państwa (około 3,5 mln ha) na mocy administracyjnego, bez odszkodowania,  wywłaszczenia z nich ziemian.   .  

O jawnym zaborze mienia i o tym, które tereny kwalifikowały się pod reformę rolną decydowały nowo powołane urzędy ziemskie. Skutki reformy rolnej były opłakane. Sytuacja chłopów poprawiła się w niewielkim stopniu.  Rozgrabiono dwory i pałace, które w następstwie tego popadły w ruinę.  Niektórzy ziemianie, którzy nie wyemigrowali wcześniej poza Polskę, zostali uwięzieni, a nawet wywiezieni na Wschód. Represje dotykały również chłopów, którzy odmawiali udziału w rabunku dworów czy parcelacji ziemi.  Zasoby pozostałe po parcelacji i pod zarządem powołanego  w 1945 roku Państwowego Zarządu Nieruchomości Ziemskich, po kolejnych zmianach nazewnictwa i nadzoru,  w styczniu 1949 wniesiono do  Państwowego Funduszu Ziemi (około 2,3 mln ha). Z tych zasobów tworzono Państwowe Gospodarstwa Rolne (PGR-y),  od 1951 roku podlegające  Ministerstwu Państwowych Gospodarstw Rolnych, wkrótce Ministrowi Rolnictwa i Reform Rolnych, w terenie działającemu poprzez wojewódzkie i powiatowe urzędy ziemskie.   

 

HARDA GÓRA

Jak zatem nowa władza potraktowała majątek pozostawiony przez hrabiostwo Tarnowskich i opuszczony w panice przez niemieckiego okupanta?  Wiadomo że  folwark,  który przed wojna był największym dochodowym przedsiębiorstwem rolnym rodziny Tarnowskich, nie został rozparcelowany. Dlaczego? Czy powstał w majątku Komitet Folwarczny, który przejął zarzadzanie majątkiem? Kto został jego przewodniczącym?

Ze strzępów wspomnień osób związanych z  Górą i tamtejszym przedsiębiorstwem rolnym Tarnowskich wyłania się szczególny obraz wsi i jej mieszkańców. Do dzisiaj, wspomina się Ignacego Deissenberga prowadzącego je na przełomie XIX i XX wieku. Miał być jego wybitnym zarządcą i organizatorem produkcji rolniczej. Model zarządzania majątkiem powielali kolejni administratorzy tych dóbr, i jak się wydaje,  obowiązywał również podczas okupacji niemieckiej. Wówczas majątkiem administrował człowiek o nazwisku Schyc.   Prawdopodobnie model ten stosowano  w okresie od 1944 roku do 1952 roku kiedy to folwark Góra Ropczycka oczekiwał na utworzenie  Państwowego Gospodarstwa  Rolnego. Administrowali nim kolejno pan Kaszub, a po nim pan Sołek. Zarządczy model Deissenberga ,w pełni aprobowany przez rodzinę Tarnowskich z hr. Zdzisławem Tarnowskim z Dzikowa na czele zakładał budowanie wielorakich, dobrych relacji z pracownikami folwarku. Taka kultura stosunków właścicielsko – pracowniczych w majątku utrwaliła się, i być może, uchroniła folwark od rozparcelowania.  Uosobieniem takich relacji był Franciszek Pazdan, autorytet wśród mieszkaniec wsi i pracowników folwarku, człowiek o koncyliacyjnym charakterze  oraz  przyjaciel rodziny Tarnowskich. O przyjaźnie tej zaświadcza inskrypcja na grobie syna hrabiostwa Tarnowskich Andrzeja, ufundowana przez jego matkę Zofię Tarnowską.  Grób znajduje się na cmentarzu w Górze Ropczyckiej.

 


Inskrypcja głosi: KOCHANEMU,  NAJWIERNIEJSZEMU Z PRZYJACIÓŁ NA WIECZNĄ PAMIĘĆ – ZOFIA TARNOWSKA.

        Wspomina  pan Józef Jaworek, jeden z najstarszych mieszkańców Góry:  To Franciszek  namówił pracowników folwarku i resztę społeczności Góry Ropczyckiej,  aby zamiary parcelacyjne nowej władzy co do folwarku nie doszły do skutku. Należy sądzić, że chęć kontynuacji pracy w doskonale zorganizowanym przedsiębiorstwie rolnym,  gwarantującym ustabilizowane życie fornalskich rodzin - za aprobatą społeczności wiejskiej - przeważyła nad chęcią posiadania lub powiększania własnego  gospodarstwa. Podsumowuje krótko pan Józef Jaworek - nie było chętnych na cudzą ziemię. To byli dumni ludzie.


Taka argumentacja przekazywana powiatowemu komisarzowi ziemskiemu w Dębicy Stanisławowi  Pemińskiemu przez Franciszka Pazdana,  zaufanego  przyjaciela Tarnowskich, a przez Pemińskiego,  powiatowym władzom PPR  przyniosła skutek. Folwark Góra Ropczycka z okrojonym nieco areałem do około 200 ha ziemi nie uległ dekretowi 1044b o reformie rolnej  z września 1944 roku i nie został rozparcelowany.

 

W ORGANIZACYJNYM ZAWIESZENIU…

Mogło by się wydawać, że do Góry wraca spokój. Choć hrabiostwo Tarnowscy już dawno wyjechali,  uciekła niemiecka administracja majątku,  Sowieci wrócili na wschód,  brygady parcelacyjne rozdzieliły „okołofolwarczną”  ziemię z „dóbr sędziszowskich”, przeznaczoną do parcelacji przez powiatowy urząd ziemski w Dębicy, a państwowy administrator objął folwark  w tymczasowy zarząd, to nie było oczywiste jak będzie nim zarządzał i jak długo. Pierwszym powojennym, administratorem gospodarstwa został pan Kaszub, a po nim dyr. Sołek. Wspomina inż. Jan Mazan, syn Marcelego,  gospodarza i dworskiego stolarza - Sołek zarządzał nim wzorowo. Cechowała go dbałość nie tylko o folwarczne zabudowania produkcyjne, ale również o dwór i zabudowania z nim związane w których urządził mieszkania dla pracowników folwarku, a także szkołę. Wyposażenie pałacu nie wywiezione przez Niemców i nie ukradzione przez Sowietów zostało zabezpieczone przed dewastacją, a częściowo udostępnione lokatorom dworu do codziennego użytkowania. Sołek sam zamieszkał w budynku administracyjnym zwanym potocznie Skarbkówką.

Zdaniem Jana Mazana - Ład i porządek w folwarku oraz na polach uprawnych, dobrze dobrana produkcja roślinna i tradycyjna, nie zmieniana od lat hodowla bydła mlecznego i opasowego przynosiła gospodarstwu i jego pracownikom oczekiwane profity.

 

CENTRALNE ZARZĄDZANIE

 Tymczasem reformatorski zapał nowych władz, już  w styczniu 1946 roku, zaowocował decyzją o powołaniu instytucji pod nazwą Państwowe Nieruchomości Ziemskie. Jak  podają źródła,  wniesiono do niej pod wspólny zarząd 6570 majątków i gospodarstw rolnych. Jednak centralne zarządzanie takim zbiorem podmiotów gospodarczych i taką masą ziemi  okazało się zbyt trudne, a marzenia o sukcesie ekonomicznym nierealne. Dlatego na przestrzeni lat 1949 do 1953, aby ten sukces przybliżyć, zaczęto pospiesznie tworzyć Państwowe Gospodarstwa Rolne, grupując je w Centralnym Zarządzie PGR. Jednak na nic się to zdało. Złe zarządzanie państwowymi gospodarstwami pozbawionymi realnych właścicieli,  marnotrawstwo sił i środków było ogromne.   Dopiero w  1956 roku, po październikowej odwilży zrozumiano, że tylko samodzielne, jednozakładowe gospodarstwa z osobowością prawną i odrębnością finansową, działające na własny rachunek mają szansę na ekonomizację  swojej działalności.

NIETYPOWY, DZIKI PGR

Państwowe Gospodarstwo Rolne  Góra Ropczycka powstało w 1952 roku, a jego dyrektorem przez pewien czas pozostał dotychczasowy administrator pan Sołek. Nadal działalność folwarku opierała się na produkcji zbóż i hodowli bydła, bowiem gospodarstwo z ustabilizowaną od lat załogą i odpowiedzialnym kierownictwem skutecznie opierało się częstym zmianom modeli zarządczych i przypadkowym decyzjom władz centralnych.  W tym trudnym okresie załoga firmy równoważąc koszty działalności  przychodami ze sprzedaży, potwierdzała wybór swojej rezygnacji z udziału w parcelacji dworskiej ziemi.

Nadszedł rok 1957. Sołka przeniesiono do Przecławia. Do Góry przybywa z PGR Przyborów nowy dyrektor. Jest nim młody 34 – letni inżynier rolnik, po krakowskiej Akademii Rolniczej Kazimierz Dziki. Urodzony w 1923 roku w Samborze wraz z ojcem, matka i siostrą jadąc repatriacyjnym pociągiem ze Lwowa na zachód, na chybił - trafił wysiadają na zniszczonej wojną stacji w Sędziszowie. Początkowo osiedlają się w Sielcu, po kilku latach w Grabinach blisko Przyborowa, miejsca pierwszej pracy Kazimierza,  by osiąść rodzinnie i na  długo,  bo aż do 1988 roku,  w Górze Ropczyckiej. 

- Zamieszkaliśmy we dworze - wspomina Ryszard starszy syn dyr. Dzikiego-  Mieszkanie było wygodne i przestronne. Ale moje przerażenie budziły dziedzińce folwarku. Błotniste, rozjeżdżane kołami wozów i rozdeptywane końskimi kopytami. Dlatego ojciec nie zwlekając przystąpił do brukowania dziedzińca  dużymi, ciosanymi kamiennymi kostkami. Jak pamiętam to brukowanie trwało dwa lub nawet trzy lata.   Tuż obok wjazdu rozsiadła się obszerna kuźnia. Królował tam dworski kowal o nazwisku Władek  Stanek. Miał dużo pracy z kuciem koni, okuwanie kół od wozów i naprawą sprzętu rolniczego.

Energiczny i ambitny inż. Dziki rozpoczął rozbudowę gospodarstwa od modernizacji parku maszynowego, niezbędnego do zwiększenia  wydajności uprawianych pól. A ziemi było  coraz więcej. Oprócz folwarcznych areałów dołączono ziemie gospodarstw z Będziemyśla, Wiśniowej, a także rozrzucone spore areały w okolicach Sędziszowa. Przy notorycznych brakach żywności „każdy kłos był na wagę złota” Okresowo PGR Góra Ropczycka z inż. Kazimierzem  Dzikim na czele zarządzał - dobrze ponad 500 hektarami powierzchni uprawnej – przypomina sobie jego syn Ryszard Dziki. Mimo ogromnych trudności logistycznych, trudności z pozyskaniem wykwalifikowanych pracowników i agrotechnicznego nadzoru nad  uprawami firma skutecznie budowała swój potencjał ekonomiczny. Uprawiano pszenicę, jęczmień, rzepak, buraki cukrowe i okresowo chmiel. Pegeerowskie pola dyr. Dziki objeżdżał na poniemieckiej „linijce”, ciągnionej przez spokojną klacz o imieniu „Siwka”. Aby  pozyskać pracowników, dyrekcja gospodarstwa zdecydowała się na budowę niewielkich, nowoczesnych bloków mieszkalnych. Wybudowano ich aż dziewięć. Pozwalały na to środki wypracowywane w gospodarstwie, a także przystępnie oprocentowane kredyty inwestycyjne. Niestety, to właśnie wtedy,  nie bez nacisków władz zwierzchnich, opróżniane stopniowo z lokatorów podworskie zabudowania zaczęły niszczeć. Podejmowane przez dyr.  Dzikiego próby ratowania bezcennej substancji – jak opowiada jego syn Ryszard -  kończyły się groźbami przeniesienia całej rodziny,  gdzieś daleko w Bieszczady. Dopiero dzisiaj władze Gminy Sędziszów Młp zaplanowały niewielkie środki, około 300 000 zł  na zabezpieczenie przed całkowitą degradacją budynku dworu „OFICYNA II” w Górze Ropczyckiej. 

A tymczasem gospodarstwo stabilizowało swoją pozycję w Polsce. Stado wyselekcjonowanych krów mlecznych, poddawanych nieustającej kontroli zootechnicznej i weterynaryjnej, dostarczało do mleczarń najwyższej jakości mleko zużywane do produkcji mleka w proszku dla niemowląt. Stale odnawiane profesjonalnymi  zakupami stado  półtoratonowych byków, eksportowanych do Włoch, Austrii czy Hiszpanii  przysparzało firmie dewiz. Nie wykluczam, że niektóre z naszych byków występowały na hiszpańskich corridach – wspomina Ryszard Dziki.

 

W dziele zdobywania wyróżnień,  nagród odznaczeń i sztandarów, w zajmowaniu czołowych miejsc w rankingach państwowych gospodarstw rolnych wspomagał dyrektora Dzikiego młody inżynier rolnik Adam Bogdan. Przez wiele lat, aż do 1988 roku, kiedy to Kazimierz Dziki przeszedł na emeryturę pełnił funkcję jego zastępcy. Potem został powołany na jego miejsce.


Kazimierz Dziki i Adam Bogdan na tle „Krowy w kwiatach" znaku firmowego PGR Góra Ropczycka.

W roku 1979 wizytował Gospodarstwo I sekretarza PZPR Edward Gierek. - Był  ujęty porządkiem i czystością na wybrukowanym, ogromnym  dziedzińcu i sukcesami na tle innych PGR-ów w Polsce.. Podjęliśmy go bochnem wiejskiego chleba, masłem i białym serem zrobionym specjalnie dla dostojnych gości oraz  pyszną maślanką – opowiada Ryszard Dziki, już pracownik i świadek tej wizyty. - Nasze gospodarstwo odwiedzały  delegacje z całego świata. Także z dalekich Chin, Japonii i Wietnamu.  Bo naprawdę było czym się chlubić.

Edward Gierek wizytuje PGR Góra Ropczycka.

 NOWY WŁAŚCICIEL - AGENCJA

W październiku 1991 roku Sejm uchwalił ustawę o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa. Był to pierwszy  krok w kierunku gospodarki rynkowej w rolnictwie. W praktyce oznaczał upadek i likwidacje państwowych gospodarstw rolnych. Majątek po likwidowanych PGR-ach przejmowała nowa instytucja – Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Zlikwidowano 1666 PGR-ów, a na ich miejsce utworzono 1794 Gospodarstwa Rolne, którymi zarządzali administratorzy najczęściej wywodzący się z kadry kierowniczej dawnych PGR-ów. W sierpniu 1992 roku decyzją Wojewody Rzeszowskiego mienie PGR Góra Ropczycka zostało przekazane do zasobów Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, a w kwietniu 1993 roku administratorem tego majątku został jego dyrektor inż. Adam Bogdan. Bogdan to wszechstronnie wykształcony rolnik i nowoczesny, zdolny organizator. Wiedział już,  że dotychczasowy  model biznesowy gospodarstwa, czyli produkcja zbóż oraz  hodowla bydła mlecznego załamie się. Zbyt niskie ceny zbytu naruszyły jego równowagę ekonomiczną. Pojawiły się kłopoty z pozyskaniem nowych kredytów obrotowych, narastało niezadowolenie załogi, słychać było zapowiedzi strajków płacowych.

Jak wspomina jego żona i partnerka biznesowa Franciszka Bogdanowa - absolwentka elitarnego Zespołu Szkół Agro-Technicznych z Ropczyc, szkoły założonej w 1940 roku przez ks. dr. Jana Zwierza,  małżonkowie wspólnie obmyślili nowy biznes. Bogdan ryzykując, adaptuje pomieszczenia warsztatu mechanicznego na ubojnio-masarnię. Żonie zaś powierza planowanie  i rozliczanie  nowej  działalności. Zaczynają od uboju 5 sztuk tuczników dziennie i 2 sztuk bydła tygodniowo. W bliższej i dalszej okolicy uruchamiają stopniowo sklepy firmowe, a  produkty i wyroby dostarczają własnym transportem. Jakością i niepowtarzalnym smakiem budują zaufanie odbiorców i markę Góra Ropczycka. Kiełbasy z Góry to poszukiwane na rynku rarytasy. Konkurencja jest bezradna. Bogdanowie racjonalizują również produkcje zbóż i likwidują chów bydła mlecznego. Gospodarstwo, nie bez trudności,  odzyskuje równowagę finansową.

PRYWATYZACJA  BIS!

Wymagana ustawą prywatyzacyjna misja Agencji wymusza w styczniu 2001 roku likwidację agencyjnego Gospodarstwa Rolnego w Górze Ropczyckiej i postawienie jego majątku do sprzedaży na wolnym rynku. Wyjątek stanowi dzierżawa spółce pracowniczej. W międzyczasie   niespodziewanie umiera Adam Bogdan, człowiek wielkiego serca i długoletni zarządca przedsiębiorstwa rolnego w Górze Ropczyckiej.   W tej niezwykle trudnej sytuacji, za namową Agencji piętnaścioro pracowników zlikwidowanego Gospodarstwa, zmobilizowanych przez charyzmatyczną wdowę Franciszkę Bogdanową, zakłada spółkę pracowniczą. Minimalny wkład do spółki na jej kapitał założycielski to 500 złotych. Reszta zwolnionych pracowników otrzymuje od Agencji odprawy pieniężne w wysokości 10 000 złotych. Na prezesa Zarządu zostaje wybrana pani Franciszka Bogdanowa, która funkcję tę pełni do dzisiaj. Spółka wydzierżawia od AWRSP przeważającą część mienia Gospodarstwa. Jest to około 200 ha ziemi, maszyny i urządzenia rolnicze oraz zabudowany teren byłego folwarku. Rozpoczyna się kolejny etap walki o uratowanie spuścizny po Tarnowskich.   

Zaoferowanie przez Agencje opcji wykupu przez spółkę pracowniczą przedmiotu dzierżawy, czyli pofolwarcznego mienia to rynkowa modyfikacja reformy rolnej i dopełnienie sprawiedliwości dziejowej. W Górze Ropczyckiej to się udało. Za cenę około 10 milionów złotych (razem z kredytem) rozłożoną na dogodne raty oprocentowane - za zgoda Agencji - ryzykownym, ale w rezultacie korzystnym,  miernikiem naturalnym  Spółka stała się właścicielem około 100 ha dobrej ziemi oraz  dzierżawionego wcześniej majątku ruchomego i nieruchomego. Reszta z 200 ha dzierżawy pozostała w zasobach Agencji. Ta udana operacja prywatyzacyjna udowodniła, że dawne ziemiańskie folwarki uratowane przed   parcelacją, odpowiedzialnie prowadzone jako państwowe gospodarstwa rolne mogły zaistnieć na rynku jako pełnoprawni uczestnicy rynku rolno-spożywczego. W taki oto sposób dawny królewski folwark,  po raz pierwszy sprywatyzowany przez Austriaków i sprzedany w końcu Gabrielowi hr. Jaworskiemu po około 250 latach skomplikowanej historii jest prywatyzowany po raz drugi. Nabywcą jest spółka, której założycielami byli najprawdopodobniej niektórzy potomkowie dawnej służby folwarcznej. Historia zatoczyła krąg. Dawny folwark - jako współczesne,  znów prywatne  przedsiębiorstwo rolne - nadal produkuje i sprzedaje. 

Andrzej Antoni Skarbek  - Stowarzyszenie Historyczne „ODROWĄŻ”

 

  • W publikacji wykorzystano rozmowy,
  • wiedzę i fotografie osób związanych
  • ze wsią i folwarkiem Góra Ropczycka
  • oraz ogólnie dostępne dane z Wikipedii.
  •  

sobota, 23 marca 2024

  Z okazji 541 rocznicy nadania praw miejskich Sędziszowowi, w dniu 28 lutego 2024 roku odbyła się uroczysta Sesja Rady Miejskiej w Sędziszowie Małopolskim. W programie uroczystości umieszczono między innymi uhonorowanie zasłużonych obywateli naszej Małej Ojczyzny. Tytułem „Honorowego Obywatela Miasta Sędziszów Małopolski” uhonorowano pośmiertnie kpt.ż.w. Leszka Wiktorowicza, a wyróżnieniem (również pośmiertnie) „Zasłużonego dla Ziemi Sędziszowskiej” – dr. Tadeusza Lichowskiego.

Wyróżnienie „Zasłużonego dla Ziemi Sędziszowskiej” wręczono również Zakładowi Eksploatacji Kruszywa Czarna Sędziszowska.

Tytułowe insygnia przyznanych pośmiertnie tytułów i wyróżnień odebrali: dla Leszka Wiktorowicza – syn Mariusz, dla Tadeusza Lichowskiego – córki Krystyna i Anna.

Stowarzyszenie Historyczne „Odrowąż” z satysfakcją odnotowuje fakt, że uhonorowanie dr. Tadeusza Lichowskiego było przyznane na nasz wniosek, poparty wymaganą ilością podpisów mieszkańców Sędziszowa. Również jako pierwsi opublikowaliśmy artykuł o kpt.ż.w. Leszku Wiktorowiczu - w „Reporterze” i przygotowywanym do druku „Roczniku Sędziszowskim”  











                           
                                                           

                                       Uroczysta Msza Św.




                    
                    Składnie kwiatów pod pomnikiem 100 lecia                                                    Odzyskania Niepodległości



Przy grobie T. Lichowskiego


                           
                             Link do TV Sędziszów program z dnia 28.02.2024

                         https://www.sedziszowtv.pl/filmy/program-z-dnia-28-02-2024/  

/





 „Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć tracą życie”.[1]

WSPOMNIENIA O MOIM OJCU   

       Mój Ojciec, kochany Tatuś, wierzyć się nie chce, że nie ma go już tak dawno. Kiedy odszedł, nie było trzęsienia ziemi ani nawet burzy, była piękna wrześniowa pogoda. Coś się skończyło, a życie toczyło się dalej. Ciągle mi Go brakuje i często o nim myślę. Był dla mnie wzorem, autorytetem, zarówno pod względem intelektualnym, jak moralnym, niewyczerpanym źródłem wiedzy, taką Wikipedią. W wielu rozterkach mi pomagał. Po różnych rozczarowaniach i niepowodzeniach, często jechałam do domu naładować akumulatory. Był lekarzem, nie psychologiem, ale jego przekonanie do ludzi, jego wiara, że dobro jest wartością nadrzędną, że ludzie są dobrzy, zwykle pomagała. Jego słowa: - pamiętaj, że ważniejsze jest kim się jest, niż ile się ma-, na zawsze pozostały dla mnie w życiu dewizą. Trochę mi to nawet życie utrudnia, w tym zagonionym, konsumpcyjnym świecie.

        Życie mojego Ojca nie było łatwe. Urodził się 25 października 1908 roku                    w Sędziszowie Małopolskim, wówczas jeszcze w Galicji. Pochodził z rodziny wielodzietnej. Miał pięcioro przyrodniego rodzeństwa, z pierwszego małżeństwa ojca, mojego dziadka. Dziadek miał średnie wykształcenie, co bardzo dużo znaczyło                  w tamtych czasach. Babcia mówiła, że był urzędnikiem kolejowym, lecz nie wiem dokładnie jaką funkcję pełnił. Starał się dać wykształcenie wszystkim dzieciom. Niestety, kiedy Ojciec mój miał 2 lata, dziadek zmarł na cukrzycę. W tych czasach, kobiecie samotnej było bardzo trudno znaleźć pracę. Mężczyźni zarabiali, a kobiety zajmowały się dziećmi i domem. Mimo, że starsi bracia skończyli studia i już pracowali, babcia z emerytury po dziadku, z trudem „wiązała koniec z końcem”. Miała na utrzymaniu siedmioletnią przyrodnią córkę i młodszego syna, mojego Ojca. Obydwoje skończyli szkołę podstawową w Sędziszowie. Ojciec który był bardzo dobrym uczniem i chciał się dalej uczyć, poszedł do gimnazjum humanistycznego w Dębicy.                         W Sędziszowie wtedy nie było szkoły średniej.

         Interesował się właściwie wszystkim : biologią, astronomią, fizyką, historią, geografią. Lubił majsterkować. Dużo czytał książek, z różnych dziedzin, ale od najmłodszych lat chciał być lekarzem. To wiedział na pewno. Po zdaniu matury, chciał iść na medycynę, ale odradzano mu, że studia długie i kosztowne, że matka nie jest          w stanie go utrzymać. Zdecydował się więc na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończył niecałe dwa lata, ale to nie było to, co chciałby robić w życiu. Orientował się już jak wygląda życie studenckie i uznał, że sobie poradzi. W roku 1929 rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas studiów, prawie cały czas pracował. Był zatrudniony jako pomoc medyczna w akademiku Uniwersytetu Jagiellońskiego, na ul. Wolskiej, obecnie 3-go Maja, w dzisiejszym „Żaczku”. Tam też mógł zamieszkać. Dostał pokój dwuosobowy, ze studentem polonistyki Augustynem Suskim, poetą, działaczem ludowym z Podhala. Bardzo zaprzyjaźnili się z ojcem. Dzięki temu, ojciec poznał siostrę przyjaciela, Janinę Suską, moją mamę. Mama była 5 lat młodsza od ojca i była bardzo ładna. Kiedy się poznali miała 20 lat i właśnie ukończyła seminarium nauczycielskie. Nie mogła znaleźć pracy i często odwiedzała brata. Tak zaczęła się znajomość rodziców. Znajomość  przetrwała, mimo że wujek w 1934 roku, wyjechał z Krakowa na Wołyń, gdzie rozpoczął prace na Uniwersytetach Ludowych, uczących młodzież wiejską. Zawsze uważał, że główną przyczyną biedy na wsi jest brak wykształcenia i wynikające z tego zacofanie. Chciał zakładać takie uniwersytety na Podhalu, ale wojna przerwała tę jego działalność. Wrócił na Podhale oburzony kolaboracją grupy Górali z Niemcami i powstaniem Gorallenvolku. Uważał, że tę hańbę zmyć muszą sami Górale. Wraz z przyjaciółmi z walczącego podziemia założył patriotyczną  organizację - Konfederację Tatrzańską. Był jej współtwórcą, duszą                                 i naczelnikiem. Wydany przez konfidenta, podstępnie aresztowany przez Gestapo, został w maju 1942 roku, zamęczony w Obozie Koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Na Podhalu jest uważany za bohatera narodowego. Jego imieniem nazywane są ulice     i szkoły.

          Ojciec w roku 1936, po pomyślnie zdanych egzaminach, uzyskał dyplom lekarza i został na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Zakładzie Bakteriologii, zatrudniony jako asystent profesora Mariana Gieszczykiewicza. Praca naukowa bardzo pochłaniała ojca. Zawsze lubił się uczyć. Był zdolny, dociekliwy, pracowity i z wyobraźnią. Pracował razem z profesorem Zdzisławem Przybyłkiewiczem, późniejszym wieloletnim dziekanem Wydziału Lekarskiego, wówczas też asystentem. Miał szczęście współpracować ze wspaniałymi ludźmi, których nazwiska zapisane są złotymi głoskami w historii medycyny. Pracował z profesorem Franciszkiem Walterem, wybitnym dermatologiem, Rudolfem Weiglem, twórcą pierwszej na świecie, skutecznej szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, którą uratował w czasie II. Wojny Światowej tysiące istnień ludzkich. Ojciec znał osobiście profesora Ludwika Hirszfelda, twórcę polskiej szkoły immunologicznej oraz jego żonę, również lekarza, profesora nauk medycznych. W Zakładzie Bakteriologii,       w dniu 7 marca 1938 roku, ojciec uzyskał stopień doktora nauk medycznych.

         W tym czasie miał już rodzinę. Rodzice wzięli ślub latem 1937 roku,                              a w październiku 1938 roku urodziło się pierwsze dziecko. Początki były trudne. Trzeba było wynająć i urządzić mieszkanie. Wszystko  było drogie i nie wystarczało pieniędzy. Ze względów finansowych ojciec musiał brać dodatkowe zajęcia. W latach 1936-1938 pracował w Państwowym Zakładzie Higieny w Krakowie, w charakterze lekarza bakteriologa. W latach 1938-1939 zatrudniony był w Klinice Dermatologicznej, jako kierownik pracowni serologicznej. Równocześnie odbywał obowiązkową praktykę szpitalną w Szpitalu im. Gabriela Narutowicza oraz w Szpitalu Bonifratrów                         w Krakowie. Tu wreszcie  miał kontakt  z chorymi i odnajdywał się jako lekarz, a zawsze przecież chciał leczyć, pomagać ludziom. Trudno było jednak pogodzić obie pasje, to znaczy pracę naukową i prace w szpitalu, więc całymi dniami był zajęty. Mama była ciągle sama. Musiała wszystko sama załatwiać, organizować, urządzać pierwsze mieszkanie, co przy małym dziecku, nie było łatwe. Nie mieli dość pieniędzy, żeby wynająć kogoś do opieki. Mama trochę się buntowała, czasami skutecznie. Dzięki temu rodzice w  sierpniu 1939 roku wyjechali na pierwszy, wspólny urlop nad morze. Zwiedzili wtedy nowo powstałą Gdynię. Groza wisiała w powietrzu, zaczęła się mobilizacja, ale ludzie ciągle nie dowierzali, że wojna wybuchnie. Ojciec miał pracę, którą kochał i starał się myśleć optymistycznie. Niestety wojna przerwała wszystko.

         Zaraz na początku okupacji, w dniu 6.listopada 1939, Uniwersytet Jagielloński, jak i wszystkie wyższe uczelnie w Krakowie, został brutalnie przez Niemców zamknięty.       W czasie tak zwanej „Sonderaktion”, pracownicy naukowi Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej, zwabieni zaproszeniem na domniemany wykład, zostali aresztowani i wywiezieni do obozu Sachsenhausen. Ojciec dosłownie cudem uniknął aresztowania. Nie było go w Krakowie. Był z żoną        i maleńką córeczką u matki w Sędziszowie.  Ta maleńka córeczka, to byłam ja. To go uratowało. Nie wróciliśmy już do Krakowa. Mieszkanie wraz z umeblowaniem zabrali Niemcy. Było w pięknej nowoczesnej dzielnicy koło Parku Krakowskiego, którą zajęli dla swoich urzędników i pracowników. Mama ze mną została w Sędziszowie u babci, mamy ojca. Ojciec jakiś czas pracował  w Krasowicach i Mościskach pod Lwowem,      w szpitalu polowym.

      W 1940 roku wrócił do Sędziszowa i został zatrudniony przez Ubezpieczalnię             w Rzeszowie, jako lekarz domowy.

       Bardzo długo był jedynym lekarzem w okolicy. Drugi lekarz, dr Goldmann został w czasie zagłady sędziszowskich Żydów, we wrześniu 1942 roku, wywieziony z całą rodziną do obozu koncentracyjnego w Bełżcu. Opieką lekarską otaczał wszystkich ludzi z Sędziszowa i okolicznych wiosek. Do jego pacjentów należeli  pracownicy Zakładów Drzewnych oraz Zakładów Przemysłowych u Kroczki i Pasternaka, a także                    O.O. Kapucyni z sędziszowskiego klasztoru. Leczył też ludzi wysiedlonych z Poznania, Łodzi, Inowrocławia i innych miast włączonych do Trzeciej Rzeszy.

      Niezależnie od pory roku czy pogody, ojciec  jeździł furmankami do chorych. Nie było pogotowia, a samochody osobowe mieli tylko Niemcy. Drogi były w strasznym stanie. Ojciec był na każde wezwanie. Musiał odbierać porody, niejednokrotnie wykonywać poważne zabiegi chirurgiczne, nawet cesarskie cięcia, przy świetle lampy naftowej. Często pomagała mu moja mama, zwłaszcza w okresie, gdy była epidemia dyfterytu wśród dzieci i jedynym ratunkiem było nacięcie tchawicy i wprowadzenie rurki do dróg oddechowych, tak zwana tracheotomia.

      Był lekarzem Armii Krajowej i na każde wezwanie służył członkom ruchu oporu, którzy w nim widzieli wiernego współtowarzysza i przyjaciela. Nikomu o tym nie mógł mówić, nawet mama raczej się domyślała. Często w nocy wyjeżdżał do partyzantów stacjonujących w pobliskich lasach.

      Kilka razy uległ wypadkowi w drodze do pacjenta. Ojciec nigdy nie był okazem zdrowia, w dzieciństwie często chorował. Kiedy mama mówiła mu, żeby trochę pomyślał o sobie i oszczędzał się, powtarzał: - Co mogę zrobić Janeczko ? Takie są warunki, jestem tu jedynym lekarzem. Muszę ludziom pomagać, lekarz  jest od tego, żeby leczyć. To mój obowiązek-.

      Pod koniec wojny, w marcu 1944 roku, urodziła się moja siostra Ania. Tato ciągle był poza domem. Linia frontu przesuwała się coraz bliżej Sędziszowa. Pamiętam, jak wyjechałyśmy z mamą na Podlasek, a potem do Wiercan. Mieszkałyśmy w szkole.         W piwnicy było pełno ludzi i cały czas głośno się modlili. Byłam mała i niewiele rozumiałam, ale było w tym coś przerażającego.

        Poza tym, podobało mi się życie na wsi. Zaprzyjaźniłam się z synem sąsiadów. Były tam małe pieski, małe kotki. Babcia do nas dołączyła, tylko Taty nigdy nie było     z nami. Nawet Mama nie wiedziała gdzie jest. Mówiła, że jest gdzieś w lesie i ratuje rannych. To trwało chyba około dwu tygodni.

       Kiedy wróciliśmy do domu, do Sędziszowa, nie było gdzie mieszkać. W oknach nie było szyb, a w jadalni była wielka dziura po bombie, druga jeszcze większa w ogrodzie. U nas stacjonowali Rosjanie. Mieli patefon i dawali mi czekoladę, pewno amerykańską z UNRRY.

       Było bardzo ciasno, bo mieszkał z nami jeszcze kolega ojca z żoną, a w domu były tylko 3 pokoje z kuchnią i na strychu dwa małe nieogrzewane pomieszczenia. Tato był już z nami i jak zwykle pracował całymi dniami. Niby wszystko pomału wracało do normy. Przynajmniej, tak mnie się wydawało. Oczywiście nie mogłam wiedzieć, że ojca gnębiło NKWD. Wzywali go na przesłuchania, wywozili go gdzieś do Gnojnicy                  i pozorowali egzekucję, żeby wyciągnąć od niego nazwiska ludzi należących do AK. Żył w ciągłym stresie. Wreszcie przestali, albo zrozumieli, że niczego się nie dowiedzą, albo pomógł nam jeden rosyjski oficer, który mieszkał u nas. Poza tym ojciec, jako jedyny lekarz w okolicy, był potrzebny także Rosjanom. Może dzięki temu żyje. Dowiedziałam się o tym, dopiero po jego śmierci, od jego przyjaciela.

        Znowu, po godzinach przyjmowania w gabinecie, prawie codziennie odwiedzał chorych w domu i jeździł furmankami, do pacjentów na wieś. Pamiętam jak zimą jeździł, cały owinięty czarną baranicą, bo zimy wtedy były śnieżne i mroźne. Pamiętam, że zawsze w Wigilię Ojca wzywano do chorego. Mama się denerwowała, a Ojciec mówił: - choroba nie wybiera, Janeczko- . Pamiętam Wigilię 1944 roku, kiedy śpiewaliśmy: „Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina, tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina.” i wszyscy się cieszyli.

         Potem przyszła wiosna i koniec wojny. Wielka radość, ludzie płakali. Moje wspomnienia są dość mgliste. Dziecko wszystko inaczej widzi.

 Pamiętam, że byłam troszkę wystraszona, bo coś nabroiłam. Byłam z Babcią w kuchni.  Przyszedł Tatuś i powiedział: - kary nie będzie, wojna skończona-.   

       W okresie powojennym, ja z siostrą ciągle zostawałyśmy z Babcią. Tatuś pracował w gabinecie albo był u chorego. Widziałam go tylko wieczorem. Mama często jeździła do Krakowa, coś załatwiać. Rodzice stracili wszystko i mama chciała cokolwiek odzyskać, choć jakieś meble. Nie było to łatwe, bo nasze krakowskie mieszkanie zajęli najpierw Niemcy, potem Rosjanie, a potem jakaś polska rodzina. Nie było wiadomo, gdzie tego szukać. W końcu trzeba się było pogodzić ze stratą.

        Przez pewien czas, Ojciec miał motor, nigdy nie było go stać na więcej, jak dwa kółka. Czasem jak miał  trochę wolnego czasu, zabierał mnie na krótką przejażdżkę. Wracałam cała poobijana, bo  strasznie trzęsło. Nie było takich dróg, jak obecnie, same dziury. Wtedy latem, jeździł do pacjentów motorem, ale nie było to bezpieczne. Raz, wracając nocą do domu, wjechał w nieoświetlony szlaban kolejowy. Pamiętam, ktoś ojca przywiózł, w ciężkim stanie z rozbitą głową. Jakiś czas potem, motor został chyba sprzedany.

         Nowe władze, podobnie jak wcześniej rosyjskie, próbowały nakłonić ojca, do podania nazwisk działaczy A.K. i innych niewygodnych im osób. Znowu historia się powtarzała, był przesłuchiwany i straszony i znowu z tym wszystkim był sam. Nikomu o tym nie mógł mówić, a mamy nie chciał martwić. Oczywiście nikogo nie wydał.

       Mamusia koniecznie chciała wracać do Krakowa. Uważała, nie bez racji, że Tato nie ma zdrowia do takiej poniewierki, że w Krakowie będzie miał spokojniejszą pracę. Pewno miała rację, chociaż Kraków nie był już taki, jak we wspomnieniach sprzed wojny. Miasto nie było zniszczone, ale  przepełnione ludźmi, ze zburzonej po powstaniu Warszawy, z innych zniszczonych miast i wysiedlonymi ze wschodu. Trudno było znaleźć odpowiednie mieszkanie.  

        Kiedy po wielu staraniach Mamy w 1948 roku wróciliśmy do Krakowa, warunki były bardzo trudne. Mieszkaliśmy co prawda w samym centrum, ale dzieliliśmy mieszkanie ze starszą, bezdzietną panią, znajomą rodziców. Dzieciom nie wolno było hałasować, a moja siostrzyczka miała dopiero cztery lata. To miała być sytuacja tymczasowa, do czasu aż znajdziemy coś odpowiedniego. Z pracą dla Ojca nie było problemów. Przyjaciele namawiali go, żeby wrócił do pracy naukowej, na klinikę. Rozważał to, bardzo szybko dostał jednak inną intratną  propozycję pracy,                             z mieszkaniem, na ulicy św. Tomasza. Mieszkanie było piękne, duże, pokoje jak komnaty na Wawelu, ale propozycja była nie do przyjęcia. Miał być ordynatorem nowo otwartego, szpitala wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. -Janeczko, - to byłoby tak, jakbym się sprzedał – mówił do Mamy. Oczywiście nie chciał tego przyjąć, ale nie można było, tak po prostu odmówić. To groziło w owych czasach szykanami, nawet więzieniem. Ojciec powiedział, że ogromnie żałuje, ale ma chorą matkę w podeszłym wieku w Sędziszowie i musimy wyjechać z Krakowa. Tak się niespodziewanie zakończył ten roczny epizod naszego powojennego życia. Mama była niepocieszona, a tato wręcz przeciwnie. Uważał, że tu jest bardziej potrzebny.

         Z zapałem wrócił do pracy.  Organizował na terenie Sędziszowa ochronę zdrowia. Gabinet lekarski miał w budynku przy ulicy Piłsudskiego 1, obecnie 3-Maja.  Wynajmował go  chyba od gminy. Kiedy w 1954 roku został kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Sędziszowie Młp, przez kolejne lata, aż do wybudowania nowej przychodni, ośrodek mieścił się nadal w jego gabinecie. Ojciec robił to, co zawsze chciał robić - leczył ludzi. Miał swoich pacjentów, którym był bez reszty oddany i czuł się spełniony. Niestety, ojciec każdy beznadziejny przypadek ogromnie przeżywał. Przychodził wtedy do domu i siedział z podparta głową, czasami coś bezwiednie brzdąkał jedną ręką na fortepianie. Zbierał od chorych wszystkie dramaty, wszystkie smutki, co w niedługim czasie dało znać o sobie. Opłacał to ciężkimi migrenami i skokami ciśnienia.

     Ja zawsze bardzo interesowałam się medycyną. Czytałam niektóre książki Ojca : anatomię, fizjologię, dermatologię. Mama też uważała, że będę lekarzem. To było dla niej oczywiste, ale Ojciec był temu przeciwny. Mówił: - Janeczko, ty jej odradź medycynę. Ona byłaby świetnym lekarzem, świetnym diagnostą, ale nie będzie miała prywatnego życia. Poza tym za bardzo się wszystkim  przejmuje. Nie będzie jej z tym dobrze, nie dożyje emerytury. Ojciec nie dożył.

       Nigdy nie dbał o siebie, za dużo pracował. Do ubrania, do wyglądu nie przywiązywał większej wagi. Marzył  wprawdzie o samochodzie, który byłby mu bardzo potrzebny, ale go nigdy nie kupił.  Miał prawo jazdy, ale na auto nigdy nie było dość pieniędzy. Przyjeżdżali młodzi lekarze, z nakazu pracy i po 3 latach, często wyjeżdżali własnymi autami. Oczywiście musieli bardzo oszczędzać, a myśmy żyli dostatnio. Mama ze mną i moją siostrą jeździła na wakacje, często nad morze, a to kosztowało. Sam, nigdy nie miał czasu na odpoczynek. Dojeżdżał do nas w piątek albo sobotę, a w niedzielę wracał, bo pacjenci czekają. Był idealistą.

      Nie wolno było brać prezentów od pacjentów. Kiedy czasami ktoś przyniósł kurę albo parę jajek do domu i babcia przyjęła, bardzo się gniewał.-Tyle razy mówiłem, żeby nie brać niczego od ludzi. Mnie za to płaci ubezpieczalnia. - Przesadzasz Tadziu - mówiła mama. - Ludzie chcą ci się odwdzięczyć -.

        Czasy są ciężkie Janeczko. Ludzie są biedni, czasami nie mają co do garnka włożyć. Jak się jest lekarzem, to nie wypada dziś być bogatym, bo to są pieniądze zarobione na ludzkiej niedoli.

Taki był. Miał wspaniały umysł i wielkie serce. Często ludzie to wykorzystywali. Pożyczał pieniądze jakimś „okradzionym w podróży lekarzom”. Dawał pieniądze „zubożałym krewnym Piłsudskiego”. - Wierzysz w te opowieści Tadziu? Przecież cię naciągają -  mówiła mama.

        Nie jestem naiwny, odpowiadał, ale myślę, że lepiej dać się oszukać, niż odmówić komuś w potrzebie.

Tatuś był cichym bohaterem, robił dużo dobrego, nie mówiąc o tym. Pielęgniarkom wypłacał premie i nagrody z własnych pieniędzy, bo uważał, że za mało zarabiają. Chyba o tym nie wiedziały. Tato zawsze chciał zmieniać świat na lepszy. Uważał to za coś normalnego. Miał niezwykłe poczucie obowiązku i odpowiedzialności.

       Pamiętam jak kiedyś przyjechałam do domu z Krakowa, po może dwu, trzech tygodniach, a ojciec jakoś się zmienił. Zapytałam mamy, czy mi się wydaje, czy posiwiał? Tak posiwiał, jest udręczony, bo zmarła jakaś młoda kobieta, do której nie pojechał, tylko wezwał pogotowie.  Wtedy, Tatuś był po ciężkiej chorobie, z której ledwo wyszedł z życiem. Pozostał po niej niedowład i nie mógł wsiąść na motor, którym po niego przyjechał mąż pacjentki. Nie można było znaleźć taksówki. Wtedy już było Pogotowie, ale karetka  przyjechała z opóźnieniem. Lekarzowi nie wolno chorować. Kobieta zmarła. Ojciec bardzo to przeżył. Biedak zadręczał się, że może mógł ją uratować. Lekarz nie jest cudotwórcą. Chorzy umierają

. Po tej tragedii, mąż denatki oskarżył ojca, że odmówił pomocy umierającej.                        W Nowinach Rzeszowskich ukazał się tendencyjnie napisany artykuł. Ojciec nie mógł się po tym pozbierać. W przeciągu dwu tygodni posiwiał.

   - Widzisz Janeczko, dlatego nie chciałem, żeby Krysia poszła na medycynę. To bardzo niewdzięczny i stresujący zawód -.

     Śmierć pacjenta, to zawsze była dla Ojca przegrana. Zawsze wtedy uciekał w pracę. W latach sześćdziesiątych  miał nowy cel, budowę przychodni rejonowej z porodówką. Teraz w tym miejscu stoi szpital, ale początki wywalczył i wypracował mój ojciec. Wiem jak tym żył, ile się najeździł i nachodził. Pamiętam, kiedy przyjeżdżałam do domu, zwykle wychodził po mnie na stację i w pierwszej kolejności prowadził na miejsce budowy przychodni.

        Jeśli chcesz to najpierw Ci pokażę, ile już się zmieniło od ostatniego razu, bo potem będzie ciemno - mówił. To dla niego było takie ważne i tyle starań w to włożył. Oczywiście chciałam.

       Kto dziś o tym pamięta? Pewno nikt o tym nawet nie wie, ile w tym ojca zasługi, że w Sędziszowie wybudowano szpital. Kiedy było uroczyste otwarcie, już nie żył, ale zawsze najtrudniejszy jest początek, a to zrobił mój ojciec. Najpierw powstała nowa przychodnia, potem porodówka itd.

       Ojciec nigdy nie umiał albo nie chciał się reklamować. Był człowiekiem niezwykle skromnym. Uważał, że „dzieło wieńczy mistrza”, ale niestety tak nie jest. Lekarze na ogół nie są doceniani, natomiast, jak coś się nie powiedzie, są surowo osądzani.

      Tatuś dużo pracował i ciągle się uczył. Prawie nie brał urlopu. Pracował też                  w Szpitalu Wojewódzkim w Rzeszowie i tam zrobił specjalizację z zakresu chorób wewnętrznych i następnie z radiologii. Te dwie specjalizacje były najbardziej potrzebne w codziennej pracy w Sędziszowie. Kiedy zakupiono pierwszy aparat Rentgenowski, znowu zaczął się angażować bez reszty. Nigdy nie myślał o własnym zdrowiu, a był już bardzo schorowany. Miał trudności z chodzeniem po przeżytym udarze mózgu.

      Nowa przychodnia była, na możliwości ojca, dość daleko. Czasami jeździł taksówką, zwykle jednak chodził piechotą, z laską. Wtedy ktoś „życzliwy” doniósł, że w przychodni sędziszowskiej jest brak dyscypliny i bałagan, ale jak może być inaczej, kiedy kierownik ciągle się spóźnia. Oczywiście to do ojca dotarło. Bardzo przeżywał takie niegodziwości i jak zwykle, zapamiętywał się w pracy. Praca to było jego życie.

      Przypuszczam, że przez ciągłe naświetlanie promieniami Rtg., uczynniło się ojcu znamię na ręce, a w konsekwencji wynikła ciężka choroba nowotworowa, z którą bezskutecznie przez rok walczył i z którą przegrał.

      W tym ciężkim dla nas okresie, ludzie znajomi i nieznajomi okazywali nam dużo serca. Ojcowie Kapucyni odprawiali Mszę św. za jego zdrowie. Ciągle ktoś dawał nam dowody życzliwości i wdzięczności. Niestety zawsze znajdą się tacy, którzy mają coś za złe. Może ojciec  nie pomógł jakiemuś choremu, któremu już nie można było pomóc.

      Za całokształt ofiarnej pracy Ojciec miał być odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski. Wcześniej, jeszcze w 1951 roku, był odznaczony Za Wzorową Pracę w Służbie Zdrowia, a w 1970 roku otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Nigdy nie zabiegał     o żadne odznaczenia. Kiedy jednak już był ciężko chory i czuł, że nadchodzi koniec, wyraźnie na to czekał. Mama pojechała do Warszawy i razem z siostrą starały się dowiedzieć, kiedy możemy się spodziewać tego odznaczenia. Okazało się, że wniosek nadania Krzyża w ogóle nie dotarł do Kapituły. Gdzieś utknął w powiecie. Nie mam pojęcia, komu mógł się tak narazić mój ojciec, że tego Krzyża nie dostał.

       Ojciec zmarł 24 września 1975 roku. Jest pochowany na cmentarzu  w Sędziszowie.

      Kiedy po śmierci ojca odwiedziłam jego przyjaciela, znanego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, powiedział : - mam wyrzuty sumienia, że zaraz po wojnie, nie namówiłem taty, do powrotu do Krakowa. Dziś muszę ci się przyznać, bo leży mi to na sercu: bałem się konkurencji. Ojciec był najzdolniejszy z nas wszystkich. W pracy naukowej mógł wiele osiągnąć, znacznie więcej niż w swoim ukochanym Sędziszowie -.W Krakowie, choć krótko pracował, był przez przyjaciół doceniany i uznawany.

      Raz poszłam prywatnie z synem do znanego lekarza okulisty, byłego ordynatora        w klinice. Rozpoznał mnie po nazwisku. Bardzo serdecznie mnie potraktował. Oczywiście, nie mogło być mowy o zapłacie. O mamie powiedział, że przez nią poszedł na okulistykę, bo - miała takie piękne fiołkowe oczy. Niestety była żoną przyjaciela - , dodał.  Do mojego syna powiedział – pamiętaj, twój dziadek był wspaniałym lekarzem i najlepszym człowiekiem wśród lekarzy, jakiego znałem - . Często, z racji mojego taty, spotykały mnie takie miłe przeżycia. Był lubiany wśród kolegów.

     

        Dr Dziurzyński napisał w Głosie Powiatu w 2007 roku wspomnienia o Ojcu, a w swojej publikacji „Byli wśród Nas”, wydanej w 2009 roku, postarał się ocalić od zapomnienia lekarzy, którzy już odeszli. Jestem mu serdecznie za to wdzięczna!

        Dziękuję także niestrudzonemu „Kronikarzowi” okolic Sędziszowa Małopolskiego, Alfredowi Kukułce, za miłe słowa o moim Ojcu we „Wspomnieniach   z Rodzinnych Stron”, wydanych w Mielcu, nakładem Autora, w 2010 roku.

        Po śmierci, ojciec nie zostawił żadnego majątku, żadnych oszczędności, choć zapewne wielu myślało inaczej. Lekarz na prowincji !!!

Został po Nim stary drewniany dom w ogrodzie, pełen dobrych wspomnień. Dał nam szczęśliwe dzieciństwo, wykształcenie i dobry przykład.

Obydwie z siostrą jesteśmy z Niego dumne!

Wspomnienia napisała córka

Krystyna Lichowska -Płonka

                                                                                             Kraków, czerwiec 2022 rok

Uzupełnienie:

Na mocy Uchwały Nr LXIII/650/24 Rady Miejskiej w Sędziszowie Małopolskim z dnia            5 lutego 2024 roku, ojciec otrzymał wyróżnienie "Zasłużony dla Ziemi Sędziszowskiej". Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się nadania tego wyróżnienia.


                                                                                        Krystyna Lichowska -Płonka


[1]
Takie słowa umieszczono na murze cmentarza na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem.