sobota, 23 marca 2024

 „Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć tracą życie”.[1]

WSPOMNIENIA O MOIM OJCU   

       Mój Ojciec, kochany Tatuś, wierzyć się nie chce, że nie ma go już tak dawno. Kiedy odszedł, nie było trzęsienia ziemi ani nawet burzy, była piękna wrześniowa pogoda. Coś się skończyło, a życie toczyło się dalej. Ciągle mi Go brakuje i często o nim myślę. Był dla mnie wzorem, autorytetem, zarówno pod względem intelektualnym, jak moralnym, niewyczerpanym źródłem wiedzy, taką Wikipedią. W wielu rozterkach mi pomagał. Po różnych rozczarowaniach i niepowodzeniach, często jechałam do domu naładować akumulatory. Był lekarzem, nie psychologiem, ale jego przekonanie do ludzi, jego wiara, że dobro jest wartością nadrzędną, że ludzie są dobrzy, zwykle pomagała. Jego słowa: - pamiętaj, że ważniejsze jest kim się jest, niż ile się ma-, na zawsze pozostały dla mnie w życiu dewizą. Trochę mi to nawet życie utrudnia, w tym zagonionym, konsumpcyjnym świecie.

        Życie mojego Ojca nie było łatwe. Urodził się 25 października 1908 roku                    w Sędziszowie Małopolskim, wówczas jeszcze w Galicji. Pochodził z rodziny wielodzietnej. Miał pięcioro przyrodniego rodzeństwa, z pierwszego małżeństwa ojca, mojego dziadka. Dziadek miał średnie wykształcenie, co bardzo dużo znaczyło                  w tamtych czasach. Babcia mówiła, że był urzędnikiem kolejowym, lecz nie wiem dokładnie jaką funkcję pełnił. Starał się dać wykształcenie wszystkim dzieciom. Niestety, kiedy Ojciec mój miał 2 lata, dziadek zmarł na cukrzycę. W tych czasach, kobiecie samotnej było bardzo trudno znaleźć pracę. Mężczyźni zarabiali, a kobiety zajmowały się dziećmi i domem. Mimo, że starsi bracia skończyli studia i już pracowali, babcia z emerytury po dziadku, z trudem „wiązała koniec z końcem”. Miała na utrzymaniu siedmioletnią przyrodnią córkę i młodszego syna, mojego Ojca. Obydwoje skończyli szkołę podstawową w Sędziszowie. Ojciec który był bardzo dobrym uczniem i chciał się dalej uczyć, poszedł do gimnazjum humanistycznego w Dębicy.                         W Sędziszowie wtedy nie było szkoły średniej.

         Interesował się właściwie wszystkim : biologią, astronomią, fizyką, historią, geografią. Lubił majsterkować. Dużo czytał książek, z różnych dziedzin, ale od najmłodszych lat chciał być lekarzem. To wiedział na pewno. Po zdaniu matury, chciał iść na medycynę, ale odradzano mu, że studia długie i kosztowne, że matka nie jest          w stanie go utrzymać. Zdecydował się więc na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończył niecałe dwa lata, ale to nie było to, co chciałby robić w życiu. Orientował się już jak wygląda życie studenckie i uznał, że sobie poradzi. W roku 1929 rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas studiów, prawie cały czas pracował. Był zatrudniony jako pomoc medyczna w akademiku Uniwersytetu Jagiellońskiego, na ul. Wolskiej, obecnie 3-go Maja, w dzisiejszym „Żaczku”. Tam też mógł zamieszkać. Dostał pokój dwuosobowy, ze studentem polonistyki Augustynem Suskim, poetą, działaczem ludowym z Podhala. Bardzo zaprzyjaźnili się z ojcem. Dzięki temu, ojciec poznał siostrę przyjaciela, Janinę Suską, moją mamę. Mama była 5 lat młodsza od ojca i była bardzo ładna. Kiedy się poznali miała 20 lat i właśnie ukończyła seminarium nauczycielskie. Nie mogła znaleźć pracy i często odwiedzała brata. Tak zaczęła się znajomość rodziców. Znajomość  przetrwała, mimo że wujek w 1934 roku, wyjechał z Krakowa na Wołyń, gdzie rozpoczął prace na Uniwersytetach Ludowych, uczących młodzież wiejską. Zawsze uważał, że główną przyczyną biedy na wsi jest brak wykształcenia i wynikające z tego zacofanie. Chciał zakładać takie uniwersytety na Podhalu, ale wojna przerwała tę jego działalność. Wrócił na Podhale oburzony kolaboracją grupy Górali z Niemcami i powstaniem Gorallenvolku. Uważał, że tę hańbę zmyć muszą sami Górale. Wraz z przyjaciółmi z walczącego podziemia założył patriotyczną  organizację - Konfederację Tatrzańską. Był jej współtwórcą, duszą                                 i naczelnikiem. Wydany przez konfidenta, podstępnie aresztowany przez Gestapo, został w maju 1942 roku, zamęczony w Obozie Koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Na Podhalu jest uważany za bohatera narodowego. Jego imieniem nazywane są ulice     i szkoły.

          Ojciec w roku 1936, po pomyślnie zdanych egzaminach, uzyskał dyplom lekarza i został na Uniwersytecie Jagiellońskim, w Zakładzie Bakteriologii, zatrudniony jako asystent profesora Mariana Gieszczykiewicza. Praca naukowa bardzo pochłaniała ojca. Zawsze lubił się uczyć. Był zdolny, dociekliwy, pracowity i z wyobraźnią. Pracował razem z profesorem Zdzisławem Przybyłkiewiczem, późniejszym wieloletnim dziekanem Wydziału Lekarskiego, wówczas też asystentem. Miał szczęście współpracować ze wspaniałymi ludźmi, których nazwiska zapisane są złotymi głoskami w historii medycyny. Pracował z profesorem Franciszkiem Walterem, wybitnym dermatologiem, Rudolfem Weiglem, twórcą pierwszej na świecie, skutecznej szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, którą uratował w czasie II. Wojny Światowej tysiące istnień ludzkich. Ojciec znał osobiście profesora Ludwika Hirszfelda, twórcę polskiej szkoły immunologicznej oraz jego żonę, również lekarza, profesora nauk medycznych. W Zakładzie Bakteriologii,       w dniu 7 marca 1938 roku, ojciec uzyskał stopień doktora nauk medycznych.

         W tym czasie miał już rodzinę. Rodzice wzięli ślub latem 1937 roku,                              a w październiku 1938 roku urodziło się pierwsze dziecko. Początki były trudne. Trzeba było wynająć i urządzić mieszkanie. Wszystko  było drogie i nie wystarczało pieniędzy. Ze względów finansowych ojciec musiał brać dodatkowe zajęcia. W latach 1936-1938 pracował w Państwowym Zakładzie Higieny w Krakowie, w charakterze lekarza bakteriologa. W latach 1938-1939 zatrudniony był w Klinice Dermatologicznej, jako kierownik pracowni serologicznej. Równocześnie odbywał obowiązkową praktykę szpitalną w Szpitalu im. Gabriela Narutowicza oraz w Szpitalu Bonifratrów                         w Krakowie. Tu wreszcie  miał kontakt  z chorymi i odnajdywał się jako lekarz, a zawsze przecież chciał leczyć, pomagać ludziom. Trudno było jednak pogodzić obie pasje, to znaczy pracę naukową i prace w szpitalu, więc całymi dniami był zajęty. Mama była ciągle sama. Musiała wszystko sama załatwiać, organizować, urządzać pierwsze mieszkanie, co przy małym dziecku, nie było łatwe. Nie mieli dość pieniędzy, żeby wynająć kogoś do opieki. Mama trochę się buntowała, czasami skutecznie. Dzięki temu rodzice w  sierpniu 1939 roku wyjechali na pierwszy, wspólny urlop nad morze. Zwiedzili wtedy nowo powstałą Gdynię. Groza wisiała w powietrzu, zaczęła się mobilizacja, ale ludzie ciągle nie dowierzali, że wojna wybuchnie. Ojciec miał pracę, którą kochał i starał się myśleć optymistycznie. Niestety wojna przerwała wszystko.

         Zaraz na początku okupacji, w dniu 6.listopada 1939, Uniwersytet Jagielloński, jak i wszystkie wyższe uczelnie w Krakowie, został brutalnie przez Niemców zamknięty.       W czasie tak zwanej „Sonderaktion”, pracownicy naukowi Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii Górniczej, zwabieni zaproszeniem na domniemany wykład, zostali aresztowani i wywiezieni do obozu Sachsenhausen. Ojciec dosłownie cudem uniknął aresztowania. Nie było go w Krakowie. Był z żoną        i maleńką córeczką u matki w Sędziszowie.  Ta maleńka córeczka, to byłam ja. To go uratowało. Nie wróciliśmy już do Krakowa. Mieszkanie wraz z umeblowaniem zabrali Niemcy. Było w pięknej nowoczesnej dzielnicy koło Parku Krakowskiego, którą zajęli dla swoich urzędników i pracowników. Mama ze mną została w Sędziszowie u babci, mamy ojca. Ojciec jakiś czas pracował  w Krasowicach i Mościskach pod Lwowem,      w szpitalu polowym.

      W 1940 roku wrócił do Sędziszowa i został zatrudniony przez Ubezpieczalnię             w Rzeszowie, jako lekarz domowy.

       Bardzo długo był jedynym lekarzem w okolicy. Drugi lekarz, dr Goldmann został w czasie zagłady sędziszowskich Żydów, we wrześniu 1942 roku, wywieziony z całą rodziną do obozu koncentracyjnego w Bełżcu. Opieką lekarską otaczał wszystkich ludzi z Sędziszowa i okolicznych wiosek. Do jego pacjentów należeli  pracownicy Zakładów Drzewnych oraz Zakładów Przemysłowych u Kroczki i Pasternaka, a także                    O.O. Kapucyni z sędziszowskiego klasztoru. Leczył też ludzi wysiedlonych z Poznania, Łodzi, Inowrocławia i innych miast włączonych do Trzeciej Rzeszy.

      Niezależnie od pory roku czy pogody, ojciec  jeździł furmankami do chorych. Nie było pogotowia, a samochody osobowe mieli tylko Niemcy. Drogi były w strasznym stanie. Ojciec był na każde wezwanie. Musiał odbierać porody, niejednokrotnie wykonywać poważne zabiegi chirurgiczne, nawet cesarskie cięcia, przy świetle lampy naftowej. Często pomagała mu moja mama, zwłaszcza w okresie, gdy była epidemia dyfterytu wśród dzieci i jedynym ratunkiem było nacięcie tchawicy i wprowadzenie rurki do dróg oddechowych, tak zwana tracheotomia.

      Był lekarzem Armii Krajowej i na każde wezwanie służył członkom ruchu oporu, którzy w nim widzieli wiernego współtowarzysza i przyjaciela. Nikomu o tym nie mógł mówić, nawet mama raczej się domyślała. Często w nocy wyjeżdżał do partyzantów stacjonujących w pobliskich lasach.

      Kilka razy uległ wypadkowi w drodze do pacjenta. Ojciec nigdy nie był okazem zdrowia, w dzieciństwie często chorował. Kiedy mama mówiła mu, żeby trochę pomyślał o sobie i oszczędzał się, powtarzał: - Co mogę zrobić Janeczko ? Takie są warunki, jestem tu jedynym lekarzem. Muszę ludziom pomagać, lekarz  jest od tego, żeby leczyć. To mój obowiązek-.

      Pod koniec wojny, w marcu 1944 roku, urodziła się moja siostra Ania. Tato ciągle był poza domem. Linia frontu przesuwała się coraz bliżej Sędziszowa. Pamiętam, jak wyjechałyśmy z mamą na Podlasek, a potem do Wiercan. Mieszkałyśmy w szkole.         W piwnicy było pełno ludzi i cały czas głośno się modlili. Byłam mała i niewiele rozumiałam, ale było w tym coś przerażającego.

        Poza tym, podobało mi się życie na wsi. Zaprzyjaźniłam się z synem sąsiadów. Były tam małe pieski, małe kotki. Babcia do nas dołączyła, tylko Taty nigdy nie było     z nami. Nawet Mama nie wiedziała gdzie jest. Mówiła, że jest gdzieś w lesie i ratuje rannych. To trwało chyba około dwu tygodni.

       Kiedy wróciliśmy do domu, do Sędziszowa, nie było gdzie mieszkać. W oknach nie było szyb, a w jadalni była wielka dziura po bombie, druga jeszcze większa w ogrodzie. U nas stacjonowali Rosjanie. Mieli patefon i dawali mi czekoladę, pewno amerykańską z UNRRY.

       Było bardzo ciasno, bo mieszkał z nami jeszcze kolega ojca z żoną, a w domu były tylko 3 pokoje z kuchnią i na strychu dwa małe nieogrzewane pomieszczenia. Tato był już z nami i jak zwykle pracował całymi dniami. Niby wszystko pomału wracało do normy. Przynajmniej, tak mnie się wydawało. Oczywiście nie mogłam wiedzieć, że ojca gnębiło NKWD. Wzywali go na przesłuchania, wywozili go gdzieś do Gnojnicy                  i pozorowali egzekucję, żeby wyciągnąć od niego nazwiska ludzi należących do AK. Żył w ciągłym stresie. Wreszcie przestali, albo zrozumieli, że niczego się nie dowiedzą, albo pomógł nam jeden rosyjski oficer, który mieszkał u nas. Poza tym ojciec, jako jedyny lekarz w okolicy, był potrzebny także Rosjanom. Może dzięki temu żyje. Dowiedziałam się o tym, dopiero po jego śmierci, od jego przyjaciela.

        Znowu, po godzinach przyjmowania w gabinecie, prawie codziennie odwiedzał chorych w domu i jeździł furmankami, do pacjentów na wieś. Pamiętam jak zimą jeździł, cały owinięty czarną baranicą, bo zimy wtedy były śnieżne i mroźne. Pamiętam, że zawsze w Wigilię Ojca wzywano do chorego. Mama się denerwowała, a Ojciec mówił: - choroba nie wybiera, Janeczko- . Pamiętam Wigilię 1944 roku, kiedy śpiewaliśmy: „Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie wesoła nowina, tysiąc bombowców, tysiąc bombowców leci do Berlina.” i wszyscy się cieszyli.

         Potem przyszła wiosna i koniec wojny. Wielka radość, ludzie płakali. Moje wspomnienia są dość mgliste. Dziecko wszystko inaczej widzi.

 Pamiętam, że byłam troszkę wystraszona, bo coś nabroiłam. Byłam z Babcią w kuchni.  Przyszedł Tatuś i powiedział: - kary nie będzie, wojna skończona-.   

       W okresie powojennym, ja z siostrą ciągle zostawałyśmy z Babcią. Tatuś pracował w gabinecie albo był u chorego. Widziałam go tylko wieczorem. Mama często jeździła do Krakowa, coś załatwiać. Rodzice stracili wszystko i mama chciała cokolwiek odzyskać, choć jakieś meble. Nie było to łatwe, bo nasze krakowskie mieszkanie zajęli najpierw Niemcy, potem Rosjanie, a potem jakaś polska rodzina. Nie było wiadomo, gdzie tego szukać. W końcu trzeba się było pogodzić ze stratą.

        Przez pewien czas, Ojciec miał motor, nigdy nie było go stać na więcej, jak dwa kółka. Czasem jak miał  trochę wolnego czasu, zabierał mnie na krótką przejażdżkę. Wracałam cała poobijana, bo  strasznie trzęsło. Nie było takich dróg, jak obecnie, same dziury. Wtedy latem, jeździł do pacjentów motorem, ale nie było to bezpieczne. Raz, wracając nocą do domu, wjechał w nieoświetlony szlaban kolejowy. Pamiętam, ktoś ojca przywiózł, w ciężkim stanie z rozbitą głową. Jakiś czas potem, motor został chyba sprzedany.

         Nowe władze, podobnie jak wcześniej rosyjskie, próbowały nakłonić ojca, do podania nazwisk działaczy A.K. i innych niewygodnych im osób. Znowu historia się powtarzała, był przesłuchiwany i straszony i znowu z tym wszystkim był sam. Nikomu o tym nie mógł mówić, a mamy nie chciał martwić. Oczywiście nikogo nie wydał.

       Mamusia koniecznie chciała wracać do Krakowa. Uważała, nie bez racji, że Tato nie ma zdrowia do takiej poniewierki, że w Krakowie będzie miał spokojniejszą pracę. Pewno miała rację, chociaż Kraków nie był już taki, jak we wspomnieniach sprzed wojny. Miasto nie było zniszczone, ale  przepełnione ludźmi, ze zburzonej po powstaniu Warszawy, z innych zniszczonych miast i wysiedlonymi ze wschodu. Trudno było znaleźć odpowiednie mieszkanie.  

        Kiedy po wielu staraniach Mamy w 1948 roku wróciliśmy do Krakowa, warunki były bardzo trudne. Mieszkaliśmy co prawda w samym centrum, ale dzieliliśmy mieszkanie ze starszą, bezdzietną panią, znajomą rodziców. Dzieciom nie wolno było hałasować, a moja siostrzyczka miała dopiero cztery lata. To miała być sytuacja tymczasowa, do czasu aż znajdziemy coś odpowiedniego. Z pracą dla Ojca nie było problemów. Przyjaciele namawiali go, żeby wrócił do pracy naukowej, na klinikę. Rozważał to, bardzo szybko dostał jednak inną intratną  propozycję pracy,                             z mieszkaniem, na ulicy św. Tomasza. Mieszkanie było piękne, duże, pokoje jak komnaty na Wawelu, ale propozycja była nie do przyjęcia. Miał być ordynatorem nowo otwartego, szpitala wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. -Janeczko, - to byłoby tak, jakbym się sprzedał – mówił do Mamy. Oczywiście nie chciał tego przyjąć, ale nie można było, tak po prostu odmówić. To groziło w owych czasach szykanami, nawet więzieniem. Ojciec powiedział, że ogromnie żałuje, ale ma chorą matkę w podeszłym wieku w Sędziszowie i musimy wyjechać z Krakowa. Tak się niespodziewanie zakończył ten roczny epizod naszego powojennego życia. Mama była niepocieszona, a tato wręcz przeciwnie. Uważał, że tu jest bardziej potrzebny.

         Z zapałem wrócił do pracy.  Organizował na terenie Sędziszowa ochronę zdrowia. Gabinet lekarski miał w budynku przy ulicy Piłsudskiego 1, obecnie 3-Maja.  Wynajmował go  chyba od gminy. Kiedy w 1954 roku został kierownikiem Ośrodka Zdrowia w Sędziszowie Młp, przez kolejne lata, aż do wybudowania nowej przychodni, ośrodek mieścił się nadal w jego gabinecie. Ojciec robił to, co zawsze chciał robić - leczył ludzi. Miał swoich pacjentów, którym był bez reszty oddany i czuł się spełniony. Niestety, ojciec każdy beznadziejny przypadek ogromnie przeżywał. Przychodził wtedy do domu i siedział z podparta głową, czasami coś bezwiednie brzdąkał jedną ręką na fortepianie. Zbierał od chorych wszystkie dramaty, wszystkie smutki, co w niedługim czasie dało znać o sobie. Opłacał to ciężkimi migrenami i skokami ciśnienia.

     Ja zawsze bardzo interesowałam się medycyną. Czytałam niektóre książki Ojca : anatomię, fizjologię, dermatologię. Mama też uważała, że będę lekarzem. To było dla niej oczywiste, ale Ojciec był temu przeciwny. Mówił: - Janeczko, ty jej odradź medycynę. Ona byłaby świetnym lekarzem, świetnym diagnostą, ale nie będzie miała prywatnego życia. Poza tym za bardzo się wszystkim  przejmuje. Nie będzie jej z tym dobrze, nie dożyje emerytury. Ojciec nie dożył.

       Nigdy nie dbał o siebie, za dużo pracował. Do ubrania, do wyglądu nie przywiązywał większej wagi. Marzył  wprawdzie o samochodzie, który byłby mu bardzo potrzebny, ale go nigdy nie kupił.  Miał prawo jazdy, ale na auto nigdy nie było dość pieniędzy. Przyjeżdżali młodzi lekarze, z nakazu pracy i po 3 latach, często wyjeżdżali własnymi autami. Oczywiście musieli bardzo oszczędzać, a myśmy żyli dostatnio. Mama ze mną i moją siostrą jeździła na wakacje, często nad morze, a to kosztowało. Sam, nigdy nie miał czasu na odpoczynek. Dojeżdżał do nas w piątek albo sobotę, a w niedzielę wracał, bo pacjenci czekają. Był idealistą.

      Nie wolno było brać prezentów od pacjentów. Kiedy czasami ktoś przyniósł kurę albo parę jajek do domu i babcia przyjęła, bardzo się gniewał.-Tyle razy mówiłem, żeby nie brać niczego od ludzi. Mnie za to płaci ubezpieczalnia. - Przesadzasz Tadziu - mówiła mama. - Ludzie chcą ci się odwdzięczyć -.

        Czasy są ciężkie Janeczko. Ludzie są biedni, czasami nie mają co do garnka włożyć. Jak się jest lekarzem, to nie wypada dziś być bogatym, bo to są pieniądze zarobione na ludzkiej niedoli.

Taki był. Miał wspaniały umysł i wielkie serce. Często ludzie to wykorzystywali. Pożyczał pieniądze jakimś „okradzionym w podróży lekarzom”. Dawał pieniądze „zubożałym krewnym Piłsudskiego”. - Wierzysz w te opowieści Tadziu? Przecież cię naciągają -  mówiła mama.

        Nie jestem naiwny, odpowiadał, ale myślę, że lepiej dać się oszukać, niż odmówić komuś w potrzebie.

Tatuś był cichym bohaterem, robił dużo dobrego, nie mówiąc o tym. Pielęgniarkom wypłacał premie i nagrody z własnych pieniędzy, bo uważał, że za mało zarabiają. Chyba o tym nie wiedziały. Tato zawsze chciał zmieniać świat na lepszy. Uważał to za coś normalnego. Miał niezwykłe poczucie obowiązku i odpowiedzialności.

       Pamiętam jak kiedyś przyjechałam do domu z Krakowa, po może dwu, trzech tygodniach, a ojciec jakoś się zmienił. Zapytałam mamy, czy mi się wydaje, czy posiwiał? Tak posiwiał, jest udręczony, bo zmarła jakaś młoda kobieta, do której nie pojechał, tylko wezwał pogotowie.  Wtedy, Tatuś był po ciężkiej chorobie, z której ledwo wyszedł z życiem. Pozostał po niej niedowład i nie mógł wsiąść na motor, którym po niego przyjechał mąż pacjentki. Nie można było znaleźć taksówki. Wtedy już było Pogotowie, ale karetka  przyjechała z opóźnieniem. Lekarzowi nie wolno chorować. Kobieta zmarła. Ojciec bardzo to przeżył. Biedak zadręczał się, że może mógł ją uratować. Lekarz nie jest cudotwórcą. Chorzy umierają

. Po tej tragedii, mąż denatki oskarżył ojca, że odmówił pomocy umierającej.                        W Nowinach Rzeszowskich ukazał się tendencyjnie napisany artykuł. Ojciec nie mógł się po tym pozbierać. W przeciągu dwu tygodni posiwiał.

   - Widzisz Janeczko, dlatego nie chciałem, żeby Krysia poszła na medycynę. To bardzo niewdzięczny i stresujący zawód -.

     Śmierć pacjenta, to zawsze była dla Ojca przegrana. Zawsze wtedy uciekał w pracę. W latach sześćdziesiątych  miał nowy cel, budowę przychodni rejonowej z porodówką. Teraz w tym miejscu stoi szpital, ale początki wywalczył i wypracował mój ojciec. Wiem jak tym żył, ile się najeździł i nachodził. Pamiętam, kiedy przyjeżdżałam do domu, zwykle wychodził po mnie na stację i w pierwszej kolejności prowadził na miejsce budowy przychodni.

        Jeśli chcesz to najpierw Ci pokażę, ile już się zmieniło od ostatniego razu, bo potem będzie ciemno - mówił. To dla niego było takie ważne i tyle starań w to włożył. Oczywiście chciałam.

       Kto dziś o tym pamięta? Pewno nikt o tym nawet nie wie, ile w tym ojca zasługi, że w Sędziszowie wybudowano szpital. Kiedy było uroczyste otwarcie, już nie żył, ale zawsze najtrudniejszy jest początek, a to zrobił mój ojciec. Najpierw powstała nowa przychodnia, potem porodówka itd.

       Ojciec nigdy nie umiał albo nie chciał się reklamować. Był człowiekiem niezwykle skromnym. Uważał, że „dzieło wieńczy mistrza”, ale niestety tak nie jest. Lekarze na ogół nie są doceniani, natomiast, jak coś się nie powiedzie, są surowo osądzani.

      Tatuś dużo pracował i ciągle się uczył. Prawie nie brał urlopu. Pracował też                  w Szpitalu Wojewódzkim w Rzeszowie i tam zrobił specjalizację z zakresu chorób wewnętrznych i następnie z radiologii. Te dwie specjalizacje były najbardziej potrzebne w codziennej pracy w Sędziszowie. Kiedy zakupiono pierwszy aparat Rentgenowski, znowu zaczął się angażować bez reszty. Nigdy nie myślał o własnym zdrowiu, a był już bardzo schorowany. Miał trudności z chodzeniem po przeżytym udarze mózgu.

      Nowa przychodnia była, na możliwości ojca, dość daleko. Czasami jeździł taksówką, zwykle jednak chodził piechotą, z laską. Wtedy ktoś „życzliwy” doniósł, że w przychodni sędziszowskiej jest brak dyscypliny i bałagan, ale jak może być inaczej, kiedy kierownik ciągle się spóźnia. Oczywiście to do ojca dotarło. Bardzo przeżywał takie niegodziwości i jak zwykle, zapamiętywał się w pracy. Praca to było jego życie.

      Przypuszczam, że przez ciągłe naświetlanie promieniami Rtg., uczynniło się ojcu znamię na ręce, a w konsekwencji wynikła ciężka choroba nowotworowa, z którą bezskutecznie przez rok walczył i z którą przegrał.

      W tym ciężkim dla nas okresie, ludzie znajomi i nieznajomi okazywali nam dużo serca. Ojcowie Kapucyni odprawiali Mszę św. za jego zdrowie. Ciągle ktoś dawał nam dowody życzliwości i wdzięczności. Niestety zawsze znajdą się tacy, którzy mają coś za złe. Może ojciec  nie pomógł jakiemuś choremu, któremu już nie można było pomóc.

      Za całokształt ofiarnej pracy Ojciec miał być odznaczony Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski. Wcześniej, jeszcze w 1951 roku, był odznaczony Za Wzorową Pracę w Służbie Zdrowia, a w 1970 roku otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Nigdy nie zabiegał     o żadne odznaczenia. Kiedy jednak już był ciężko chory i czuł, że nadchodzi koniec, wyraźnie na to czekał. Mama pojechała do Warszawy i razem z siostrą starały się dowiedzieć, kiedy możemy się spodziewać tego odznaczenia. Okazało się, że wniosek nadania Krzyża w ogóle nie dotarł do Kapituły. Gdzieś utknął w powiecie. Nie mam pojęcia, komu mógł się tak narazić mój ojciec, że tego Krzyża nie dostał.

       Ojciec zmarł 24 września 1975 roku. Jest pochowany na cmentarzu  w Sędziszowie.

      Kiedy po śmierci ojca odwiedziłam jego przyjaciela, znanego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego, powiedział : - mam wyrzuty sumienia, że zaraz po wojnie, nie namówiłem taty, do powrotu do Krakowa. Dziś muszę ci się przyznać, bo leży mi to na sercu: bałem się konkurencji. Ojciec był najzdolniejszy z nas wszystkich. W pracy naukowej mógł wiele osiągnąć, znacznie więcej niż w swoim ukochanym Sędziszowie -.W Krakowie, choć krótko pracował, był przez przyjaciół doceniany i uznawany.

      Raz poszłam prywatnie z synem do znanego lekarza okulisty, byłego ordynatora        w klinice. Rozpoznał mnie po nazwisku. Bardzo serdecznie mnie potraktował. Oczywiście, nie mogło być mowy o zapłacie. O mamie powiedział, że przez nią poszedł na okulistykę, bo - miała takie piękne fiołkowe oczy. Niestety była żoną przyjaciela - , dodał.  Do mojego syna powiedział – pamiętaj, twój dziadek był wspaniałym lekarzem i najlepszym człowiekiem wśród lekarzy, jakiego znałem - . Często, z racji mojego taty, spotykały mnie takie miłe przeżycia. Był lubiany wśród kolegów.

     

        Dr Dziurzyński napisał w Głosie Powiatu w 2007 roku wspomnienia o Ojcu, a w swojej publikacji „Byli wśród Nas”, wydanej w 2009 roku, postarał się ocalić od zapomnienia lekarzy, którzy już odeszli. Jestem mu serdecznie za to wdzięczna!

        Dziękuję także niestrudzonemu „Kronikarzowi” okolic Sędziszowa Małopolskiego, Alfredowi Kukułce, za miłe słowa o moim Ojcu we „Wspomnieniach   z Rodzinnych Stron”, wydanych w Mielcu, nakładem Autora, w 2010 roku.

        Po śmierci, ojciec nie zostawił żadnego majątku, żadnych oszczędności, choć zapewne wielu myślało inaczej. Lekarz na prowincji !!!

Został po Nim stary drewniany dom w ogrodzie, pełen dobrych wspomnień. Dał nam szczęśliwe dzieciństwo, wykształcenie i dobry przykład.

Obydwie z siostrą jesteśmy z Niego dumne!

Wspomnienia napisała córka

Krystyna Lichowska -Płonka

                                                                                             Kraków, czerwiec 2022 rok

Uzupełnienie:

Na mocy Uchwały Nr LXIII/650/24 Rady Miejskiej w Sędziszowie Małopolskim z dnia            5 lutego 2024 roku, ojciec otrzymał wyróżnienie "Zasłużony dla Ziemi Sędziszowskiej". Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się nadania tego wyróżnienia.


                                                                                        Krystyna Lichowska -Płonka


[1]
Takie słowa umieszczono na murze cmentarza na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem.









środa, 20 marca 2024

 

NIEZWYKŁY DWÓR

Wydaje się nieprawdopodobne, ale tuż obok Ropczyc w Skrzyszowie na łagodnym pagórku stoi wsparty na czterech potężnych  kamiennych narożach renesansowy, warowny  dwór z XVI wieku. To obiekt niezwykły: piętrowy z głęboką piwnicą posadowiony na rzucie kwadratu z kopertowym krytym dachówką dachem i ostrołukowymi, dwu i trójdzielnymi oknami…I sensacja  -  dwór nadal żyje i ma się dobrze.  

        

                                                

           

Dworek obronny w Skrzyszowie.

Fotografia z końca XIX wieku.

Obok widoczny ponad 300 - letni dąb.

 

„SPIRITUS MOVENS”  SKRZYSZOWSKIEJ FORTALICJ

Wzniesiony z kamienia i XVI - wiecznej, ręcznie formowanej cegły palcówki, o murach grubości około 1,5 metra, obsadzony na kolebkowo sklepionych piwnicach i  otynkowany jasnym, wapiennym tynkiem króluje pośrodku dawnego  dworskiego założenia. Teren o powierzchni ok. 7 ha  otoczony częściowo zniwelowanymi resztkami obronnych wałów i fos, okresowo wypełnianych wodą od południa graniczy z rzeką Wielopolką. Jego architektoniczna bryła  to  renesansowa wieża o cechach obronnych i zarazem mieszkalnych. Wybudowany około  1570 roku przez Hieronima Mieleckiego, starostę brzeskiego i sandomierskiego, właściciela  rozległych dóbr - w tym połowy Mielca - był dla niego i  potomnych nie tylko mieszkaniem, ale w razie najazdu nieprzyjaciela pełnił rolę obronnej warowni, a także – jak donoszą księgi parafialne z Lubziny - umożliwiał ucieczkę poza wały obronne lochem wykopanym osiem  metrów pod ziemią. Niestety, mimo wielu starań,  do dzisiaj nie udało się lochu zlokalizować. Według źródeł przy końcu XVI wieku podobne szlacheckie fortalicje  wybudowano w Dąbrowie k. Rzeszowa oraz Strzegocicach k. Pilzna. Dziś pozostały po nich tylko ślady ruin. W dobrym stanie zachował się kasztel obronny w Szymbarku koło Gorlic i we Frydmanie na Spiszu, ale też w innych miejscowościach południowo -  wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Jak się wydaje budowano je aby za grubymi murami kaszteli, posadowionych  wewnątrz otoczonych wodą palisadowych fortyfikacji  chronić się głównie – ale nie tylko - przed Tatarami.

Wiek XVI to czas w którym ziemie polskie nieustannie nękały liczne wojny,  m. in, z zachodu szwedzki potop, z południa atak wojsk księcia siedmiogrodzkiego Jerzego II Rakoczego, a z  południowo - wschodniej strony powstania kozackie i najazdy tatarskie. Po najeździe z 1571 roku, kiedy to Tatarzy spalili część Moskwy, a potem weszli w głąb Rzeczypospolitej,  wczesną wiosną 1575 roku miał miejsce kolejny masywny najazd,  podczas którego, podobno zamykano bramy Krakowa, a spustoszeń obawiano się nawet na Śląsku. Obronę podjęły sprzymierzone wojska Mikołaja Mieleckiego stryja Hieronima ze Skrzyszowa, Mikołaja Sieniawskiego z Sieniawy oraz Konstantego Ostrogskiego. Jednak mimo tego czambuły tatarskie swobodnie operowały na Podolu, Wołyniu i Rusi wypadami nękając tereny położone dalej na zachód.  Jak donoszą źródła niektóre z nich mijając Lwów docierały aż  w okolice Rzeszowa. Dopiero w październiku 1575 roku Tatarzy z ogromnymi łupami i jasyrem rozpoczęli powolny odwrót by pod koniec miesiąca przez nikogo nie niepokojeni, przekroczyć Dniestr.

 

RENESANSOWY DWOREK MIESZKALNY

Z biegiem lat obronny charakter takich budowli, jak skrzyszowska warownia  tracił na znaczeniu. Już w wieku XVII rozpoczęła się era gładko lufowej  artylerii skutecznie burzącej mury fortyfikacji. Stąd też – tak jak w Skrzyszowie – zmienił się charakter dworu z obronnego na renesansowy małopolski dworek mieszkalny. Jego właścicielami została rodzina Kunickich, a po nich Skrzyńskich z Przecławia.  Przebudowano wnętrza aby zwiększyć liczbę pomieszczeń przydatnych do zamieszkania przez członków wieloosobowych rodzin ówczesnych właścicieli. Na parterze podzielono  dawną, obszerną  salę rycerską na dwie części. Na piętrze zaś urządzono kilka małych sypialni. Również dawny, głęboki loch dla więźniów z otworem w podłodze zamiast zejścia i jednym tylko, wysoko posadowionym, okratowanym okienkiem przystosowano do potrzeb gospodarstwa domowego.     

W połowie XIX wieku dwór wraz dwustu hektarowym założeniem dworskim kupiła bogata  rodzina Paliszewskich herbu Abdank. Początkowo zamieszkali w nim na stałe. Jednak niewygody rezydowania w  ciasnych pomieszczeniach zameczku, trudnych do ogrzania zimą  skłoniły właścicieli do wybudowania nieopodal obszernego drewnianego dworu,  przebudowanego  z czasem na częściowo murowany.



         
   Dwór rodziny Paliszewskich w Skrzyszowie.

        Fotografia z końca XIX wieku.

 

 

Dwór ten podczas działań wojennych został w 1917 roku  całkowicie spalony, a okoliczna ludność dopełniła dzieła zniszczenia rozgrabiając jego resztki. Paliszewscy natomiast rozpoczęli kolejny, na przestrzeni dwóch wieków,  remont obronnego kasztelu z zamiarem ponownego,  przystosowania budowli do funkcji mieszkalnych, wzbogacając na piętrze jego surową bryłę o neoromańskie triforia (kolumny w oknach) oraz dekoracyjny gzyms na wysokości pierwszego piętra, a także - podczas ostatniego remontu - przeszklony, lekki wykusz w elewacji zachodniej.

 

    Renesansowy dworek z wykuszem - początek XX wieku.

Elewacja wschodnia

 

Po remoncie  znów zamieszkali w  dworku,  zamienionym  wcześniej, jeszcze przed pierwszą wojną, na dworski lamus.  Ostatecznie opuścili renesansowy kasztelik i Skrzyszów po reformie rolnej na przełomie 1945/1946 roku. Dwór zaś wraz z trzema hektarami ziemi z rozparcelowanego 200 hektarowego majątku Paliszewskich, nowa władza podarowała Piotrowi Chłędowskiemu z Dębicy,   zasłużonemu działaczowi Komunistycznej Partii Polski. Jak donoszą źródła najprawdopodobniej przedwojennemu agentowi w szeregach PSL „PIAST”,  a po wojnie pracownikowi Urzędu Bezpieczeństwa. W wyniku małżeństwa jednej z córek Chłędowskiego, Elżbiety z niejakim Karbowniczkiem dwór przeszedł w jej posiadanie. Następnie Elżbieta po śmierci męża podarowała obiekt ich synowi  Zbigniewowi . Ostatecznie Karbowniczek w marcu 1988 roku sprzedał dwór Tadeuszowi Lechowi przedsiębiorcy, który wielkim nakładem sił,  środków i osobistego zaangażowania uratował  bezcenny 450 -letni zabytek przed dalszą dewastacją i ostateczną ruiną. 

 

RESTAURACJA OBIEKTU

 W roku 1988 roku po wyczerpujących negocjacjach kupiłem od Zbigniewa Karbowniczka niszczejącą, XVI-wieczną warowna basztę – wspomina Tadeusz Lech - byłem zafascynowany jej historią, a  renowacja obiektu wydawała mi się niezwykle interesującą  przygodą z historią. Jak się okazało,  jej powojenni użytkownicy  obdarowani zabytkową budowlą przez władzę ludową najpierw  Chłędowscy, a później  Karbowniczkowie,    dopuścili do znacznej destrukcji obiektu. Zastałem dziurawy, przeciekający dach – opowiada Tadeusz Lech - zamoknięte unikatowe, gotyckie sklepienia  o grubości około 2 metrów, ściany przemoczone aż do fundamentów i na dodatek otynkowane trzymającą wilgoć zaprawą betonową,  zniszczone nadproża, rozpadająca się stolarka okienna,  żałosna ruina… Skrzyszowska baszta to zabytek klasy pierwszej. Zamiar odrestaurowania obiektu do XVI-wiecznego  stanu spotkał się z pełną aprobatą Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Rzeszowie. Pod jego uważnym nadzorem  ruszył renowacyjny remont.  Rozpoczęliśmy od dachu -  wylicza kolejne etapy robót  Tadeusz Lech - potem wymieniliśmy przegniły strop na nowy, odtwarzając gotyckie sklepienia,  z wielkim trudem i ogromnym nakładem pracy skuliśmy położone już po wojnie betonowe tynki oraz w miejscu gdzie zostały odkryte resztki drewnianego ganku (od strony zachodniej) za zgodą konserwatora odtworzyliśmy wykusz. I zaczęło się wielkie osuszanie dworu …Na szczęście stoi posadowiony 2,5 metra powyżej pozostałego  terenu. Dlatego też nie  podmakały destrukcyjnie fundamenty baszty  ani jej głęboki loch. ”

Ciekawostka budowlano-historyczna musi być dla współczesnych skład wapna, jakiego podczas remontu  baszty użyto d zaprawy tynkarskiej

Wg konserwatora Zabytków Zbigniewa Juchy wapno musiało być - wspomina właściciel – co najmniej piętnastoletnie, gaszone w dole wraz z połową padłej krowy. Po intensywnych poszukiwaniach udało się takie zdobyć i rzeczywiście, położone po osuszeniu ścian tynki aż świecą dobrą energią…Również – zdaniem Tadeusza Lecha – naprawa pękniętej od góry do dołu grubej na 1,5 metra ściany południowej, wymagała wielkiego wysiłku i umiejętności inżynierskich. Pęknięcie było skutkiem bezmyślnego wykucia  przez byłego właściciela Zbyszka Karbowniczka otworu pod weneckie okno…” Na uwagę zasługuje też naprawa starych  fundamentów. Wykonane z kamienia pozyskiwanego od wieków w Stępinie, po osuszeniu zostały uzupełnione i zabezpieczone przed dalszym niszczeniem warstwą specjalnie przygotowanej gliny, wlanej pomiędzy stare ciosy skalne,  a obudowę ochronną. Pozostawiliśmy specjalny otwór zwany świadkiem,  żeby można było obejrzeć strukturę tych fundamentów…

   

 

 

MEBLE I ARTEFAKTY

 

Sala rycerska

 

Ostatecznie po kilku latach prac konserwatorsko-rekonstrukcyjnych i naprawczych, dotyczących głównie gotyckich sklepień, po wymianie podłóg i wyburzeniu ścianek działowych wewnątrz baszty jej wnętrzu przywrócono XVI-wieczne funkcje. Nadzór architektoniczny nad renowacją zabytku sprawował osobiście wojewódzki konserwator zabytków pan Zbigniew Jucha, a inwentaryzację architektoniczną i historyczną wykonał prof. Wiktor Zin z Krakowa.   Na parterze imponuje przywrócona,  otwarta przestrzeń sali rycerskiej. Nowy właściciel wyposażył ją w meble z XIX wieku w tym rozkładany unikatowy stół szeroki na 1,60 stół i długi na 5,60 metra. A także w stary wykonany z hebanu i palisandra ozdobny kredens. Salę zdobią liczne zegary, drobne meble z epoki   oraz trofea myśliwskie . Prawdziwym rarytasem jest  XVII wieczny, bezcenny ormiański klęcznik oraz XIX wieczny gobelin o wymiarach 1,5 na 2,5 metra, przedstawiający rodzinę Rzewuskich z Kresów Wschodnich.

Na piętrze zaś, w dawnej części mieszkalnej Hieronima Mieleckiego,  za zgodą konserwatora, urządzono starymi, zabytkowymi meblami sypialnię i biuro obecnego właściciela - rekonstruktora obronnej baszty .  


 Piętro baszty obronnej.

Biuro właściciela.

 

 

Sypialnia

 

 

LOCH WIĘZIENNY

Głęboki więzienny loch w którym miano przetrzymywać  więźniów i jeńców wojennych, zyskał nowe przeznaczenie.  Wybudowano w nim kominek i zamieniono na salę biesiadnych spotkań.  Nie dość na tym; dawną piwnicę wyposażono  w meble wykonane na wzór XVII – wiecznych stołów, ław i półek z refektarza klasztoru o.o. Bernardynów z Leżajska. I – żartując - zamiast spodziewanych skarg i jęków,  być może więzionych tam nieszczęśników,  od czasu do czasu przez jedno okratowane, małe okienko,  wydostaje się na zewnątrz pogłos wesołej zabawy.

 

                                                        Loch więzienny po modernizacji.

 

OGRÓD RÓŻANY

 

Dwór za czasów rodziny Paliszewskich otoczony był starannie wypielęgnowanym ogrodem.  Dbano o zachowane do dzisiaj dwie  200 – letnie lipy oraz  o 370 – letni rozłożysty dąb o obwodzie pnia   aż 5,4 metra,  troskliwie pielęgnowano też  klomby i alejki z różami. Wydaje się, że udało mi się uratować stare, co najmniej przedwojenne  sadzonki róż, które po rozmnożeniu są podstawą dzisiejszego ogrodu różanego. Dbałość o historyczne szczegóły nawet zielonej architektury otoczenia dworu leży mi na sercu, a róże to już pasja mojej mamy, a  i  moja – mówi obecny właściciel

 

Alejka różana   




Ogród.

 

Tuż obok dawnej warowni oferuje swoje usługi niewielki, 15 pokojowy hotel wraz z wysoką, nowoczesną salą balową. Imponującej przestrzenią powierzchni sali nie zakłóca ani jedna podpora stropu, ani jeden słup. Jej samonośna konstrukcja doskonale wpisuje się w unikatowość  budowli kompleksu dawnego założenia dworskiego. Bo właśnie tam w Skrzyszowie, w obrębie fortalicji,  wszystko budzi podziw. Renesansowy obronny dwór i jego staranie dobrane wyposażenie, doskonale zaprojektowana konstrukcja stropu ogromnej sali balowej, a uroku dodaje tej posiadłości przepiękny ogród.  Warto o tym wiedzieć.

 

Andrzej Antoni Skarbek

Towarzystwo Historyczne ODROWĄŻ

    

niedziela, 3 marca 2024

 

541. ROCZNICA

PRAWA MIEJSKIE DLA SĘDZISZOWA

(Sędziszowa Małopolskiego)

 

 

Dokładnie 541 lat temu tj. 28 lutego 2024 roku, czyli w ostatnią środę miesiąca w Sali Widowiskowej Domu Kultury w Sędziszowie Małopolskim, uroczystą Sesją Rady Miasta uczczono 541. rocznicę wydanie przez Króla Kazimierza Jagiellończyka dokumentu zezwalającego na przekształcenie wsi Sędziszów w miasto. Akt ten usprawiedliwiało to, że osada ta od dawna funkcjonowała wg. prawa magdeburskiego. A wiec posiadała patent do organizowania handlu i zjazdów. Prawo to, pochodzenia niemieckiego, było wzorem przy organizacji samorządu miejskiego, a także do lokacji wsi.

W trakcie uroczystości nadano pośmiertnie tytuł Honorowy Obywatel Sędziszowa Małopolskiego – kapitanowi Żeglugi Wielkiej Leszkowi Wiktorowiczowi pochodzącemu z Boreczku/k. Sędziszowa, legendarnemu dowódcy żaglowca Dar Młodzieży, oraz wyróżniono pośmiertnie tytułem Zasłużony dla Ziemi Sędziszowskiej dr. n. med. Tadeusza Lichowskiego – rodowitego sędziszowianina. Ponadto podpisano Porozumienie o współpracy z miastem Sędziszów z woj. świętokrzyskiego.

Po zakończeniu obrad Sesji uczestników zaproszono na bankiet do Sali Lustrzanej Domu Kultury. Poniżej kilka zdjęć z Bankietu.

Uczestnicy Uroczystej Sesji.

Córka dr. Lichowskiego, Krystyna Lichowska - Płonka



Z lewej, druga córka dr. Lichowskiego, Hanka Lichowska - Bartman.


Ponadto Stowarzyszenie przygotowało Laudację na cześć dr. n. med. Tadeusza Lichowskiego. Niestety nie odczytano jej treści. Uzasadnienie wniosku Stowarzyszenia do Rady Miasta wygłosił jego Prezes  pan Kazimierz Hoedel. Poniżej nie udostępniona treść laudacji.

.

Szanowny Panie Burmistrzu,

Szanowny Panie Przewodniczący Rady Miasta,

Szanowni Członkowie Rady,

Czcigodni Państwo!

 

Spotkaliśmy się dzisiaj, aby przypomnieć sylwetkę i dokonania dr n. med. Tadeusza Lichowskiego – rodowitego sędziszowianina i znamienitego obywatela. Dokonania te – na wniosek Stowarzyszenia Historycznego ODROWĄŻ -  doceniła Rada Miasta, która to w uznaniu zasług przyznała uchwałą doktorowi Lichowskiemu, honorowy tytuł ZASŁUŻONY DLA ZIEMI SĘDZISZOWSKIEJ.

Z doktorem Lichowskim spotkałem się po raz pierwszy niedługo po swoich narodzinach, po przetoczeniu się przez Sędziszów frontu,  jako niemowlę zabiedzone ukrywaniem się mojej  matki w piwnicach podczas ostrzałów artyleryjskich miasta. Najprawdopodobniej były to miesiące następujące tuż po lipcu 1944 roku. Jak mi wiadomo z opowiadań rodziców, dr Lichowski w tym wojennym czasie był niezwykle zaangażowany w niesienie pomocy rannym i chorym -  dzieciom i dorosłym. Jednak, być może dlatego, że był gimnazjalnym kolegą mojego ojca - znalazł czas by zająć się mną i  - wg. relacji mojej Mamy - uratował mi życie. I to chyba nie po raz pierwszy, bo – jak pamiętam – przez kolejne 19 lat mojego zamieszkiwania w Sędziszowie,  aż do swojej przedwczesnej śmierci skutecznie i bezinteresownie leczył całą  naszą rodzinę.

Ta jego cecha – bezinteresowność -  obejmowała wszystkich mieszkańców Sędziszowa i okolic. Najlepiej świadczy o tym zasłyszana w pociągu jadącym z Dębicy rozmowa dwóch podróżnych, z których jeden radzi swojemu koledze „Idż do dr Lichowskiego. To bardzo dobry lekarz. Na pewno ci pomoże. I nie bierze pieniędzy”  

Zasłyszane w pociągu stwierdzenie „To bardzo dobry lekarz”, najlepiej świadczy o profesjonalizmie doktora, o jego rozległej wiedzy  medycznej i co najważniejsze, o zaufaniu jakim darzyli go mieszkańcy sędziszowskiej ziemi. Pewnie dlatego,  że Tadeusz Lichowski był  lekarzem z powołania, który marzył o medycynie  od gimnazjalnej ławy!

Nie bez oporu rodziny rozpoczął studia medyczne. Błyskawicznie je skończył i jako młody, obiecujący  bakteriolog rozpoczął pracę naukową na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam też w dwa lata się doktoryzował,  ale po wybuchu wojny około 1940 roku,  wrócił do Sędziszowa, miejsca swego urodzenia.  Tam bez chwili wytchnienia służył mieszkańcom swoją medyczną wiedzą, empatią i zaangażowaniem.   Pomagał  i leczył  w dzień i w nocy. Był też lekarzem żołnierzy Armii Krajowej prężnie działającej w mieście i jego okolicach.  I tam też sprawdzał się w owym trudnym czasie, jako lekarz pierwszej i najczęściej jedynej pomocy.

Dla mnie zawsze było oczywiste, że mimo charakteru introwertyka, pozornej werbalnej niedostępności,  kochał ludzi. A oni jego. Pamiętam specyficzną, społeczną  aurę, jaka otaczała doktora. Ogromny szacunek, wiara w jego umiejętności i medyczną sprawczość oraz zaufanie, podobne do ufności dzieci do ojca.

Doktor Lichowski cały czas się dokształcał.  Uzyskał specjalizacje z interny i radiologii.  Pamiętam jego postać „okutaną” w ołowiany fartuch, chroniący go przed promieniowaniem, gdy na ekranie aparatu rentgenowskiego oglądał połamane ręce lub chore płuca. Diagnozował choroby w czasie rzeczywistym. 

 Był także społecznikiem. To z jego inicjatywy, z jego „wydeptywania sprawy” w urzędach różnych szczebli, wybudowano w mieście przychodnię zdrowia wraz z nowoczesną izbą porodową. Pozostawił bez żalu wynajmowany przez siebie, a użytkowany przez społeczeństwo w roli przychodni, trzypokojowy gabinet lekarski z izbą zabiegową. Dzisiaj w tym miejscu stoi Bank Spółdzielczy. To był przełom w opiece zdrowotnej Sędziszowa. Wkrótce przy jego udziale rozpoczęto starania o wybudowanie Szpitala. Niestety, dr Lichowski nie doczekał jego otwarcia, chociaż już ciężko chory doglądał  postępu robót prowadzany przez żonę a budowę.  Promieniowanie rentgenowskie,  na które był narażony,  uruchomiło proces chorobowy, którego nie udało się zatrzymać.

Był też kochającym mężem i cierpliwym ojcem. Swoim dwóm córkom dawał miłość, poczucie bezpieczeństwa, pewności siebie, odwagę i mądrość. Nie zawiodły go.  Kiedy odszedł,  boleśnie przeżyły  śmierć ukochanego ojca i przyjaciela.

 Nie tylko rodzina, wraz ze śmiercią doktora Lichowskiego, poniosła bolesną stratę. Również miasto straciło  lekarza oddanego swojemu powołaniu i  wiernego bez reszty przysiędze Hipokratesa. Jego śmierć przyszła za wcześnie. Miał zaledwie 67 lat!

Dzisiaj, po 49 latach od tamtej pory Sędziszów – przyznanym wyróżnieniem -   przypomniał sobie o swoim Judymie. To wspaniale,  bo tym samy dr Tadeusz Lichowski, wybitny obywatel miasta  po długiej, niezasłużonej nieobecności wrócił do wdzięcznej pamięci społeczności Sędziszowa. I niech w niej zostanie na zawsze. Cześć jego pamięci!

 

Dziękuję za uwagę.

Opublikował: Andrzej Skarbek

 

 

 


wtorek, 13 lutego 2024

 

SĘDZISZOWSKIE  ZAPUSTY

 „Powiedzcie tam ślepej środzie, niech nas poczka na ogrodzie; dajcie jej tam barszczu z bobem niech se idzie z Panem Bogiem”  Tak śpiewano w Wolicy Ługowej  jeszcze 100 lat temu i wcześniej gdy o północy we wtorek witano środę popielcową po zapustnej, trzydniowej  zabawie.   Rozchodzono się do domów z żalem za „szaloną zabawą”,  gdzie pito i jedzono bez umiaru, a na Przedmieściu pito aż tyle razy „ile kot ogonem ruszył” 

 


ZAPUSTY  

Przed karczmą - Józefa Chełmońskieg

Zapusty to czas zabaw, tańców, psot i maskarad znany w polskiej tradycji od średniowiecza. To też koniec karnawału, czasu nazwanego tak od włoskiego „carne vale” czyli „mięso żegnaj”. Początki karnawałowych szaleństw sięgają czasów średniowiecza i zaowocowały powstaniem przebogatej obrzędowości, wyrosłej na gruncie narodowych zwyczajów zarówno w miastach, w szlacheckich dworach oraz chłopskich chatach. Od niedzielnego południa do północy we wtorek muzyka tętniła nieprzerwanie w wiejskich karczmach gdzie pito i jedzono jakby na zapas, szykując się do „głodu” w okresie postu.  Wierzono powszechnie, że „kto w zapusty nie zje choćby trochę mięsa tego komary niechybnie przez lato zjedzą”.    

Jak wspomina przedwojenny etnograf dr Jerzy Fierich,  w sędziszowskich wsiach jeszcze przed zapustami żydzi -  arendarze wyjeżdżali na  wieś aby zbierać, „mąkę, chleb, kiełbasy i  gadzinę na bogate w jadło”  na przyjęcie gości. Wszak zabawa miała trwać aż trzy dni!

W niedziele „zapustną” karczmarze sprowadzali muzykantów, koniecznie skrzypce i basy, przy których tańczono do upadłego, z przerwami na picie i jedzenie, aż do środy popielcowej. W Ociece w niedzielę w południe zabawę inicjował żyd - arendarz. Wpierw tańczył ze swoją żoną, a zaraz potem częstował gości wódką. Po tańcu szedł za „szynkwas” i kończąc częstowanie zaczynał wódkę sprzedawać. A „miał taką sikawkę jak strzelbę, trzymał ją na ramieniu, a do niej naciągał wódkę z beczki i nalewał do flaszeczek po szóstce”   

Bawili się głównie mężczyźni. W Ociece i Czarnej, aby zabawy nie przerywać, żony przynosiły im obiady do karczmy. Mimo, że zwyczajowo w niedzielę zabawa przeznaczona była dla kmieci, poniedziałek dla zagrodników, a we wtorek dla komorników, parobków i młodzieży,  to jednak bawiono się wspólnie, bez względu na wiek i  stan majątkowy. Niekiedy, tak jak na Przedmieściu,  zapusty obchodzono  nie w karczmie, a w domach.

W czasie zapustów tzw. ostatków powszechnie smażono pączki, faworki i bliny. Barwne korowody przebierańców koniecznie z udziałem postaci cygana, żyda i żebraka stanowiły tło zimowych scenerii polskich wsi. Byli mile witani bowiem chodząc od domu do domu, urządzając różne psoty przynosili dobrobyt w nowym roku. Nieźle na tym zarabiali, a co zarobili przepijali. W Sielcu w czasie zapustów chodziły  tak zwane „zapustne draby” Na przykład w Kawęczynie zbierało się ich aż piętnastu. „Przewodził im tzw. kotny,  opakowany grubo słomą i obwiązany w dwie płachty oraz jego kochanka (przebrany mężczyzna) , którzy czynili rozmaite bezwstydne wybryki; nawet na oczach dzieci”. Obowiązkowo w skład „drabów” wchodzili:  żyd, który udając chęć kupowania, kradł z innymi co wpadło im w ręce, cudacznie przebrany wróż, który każdemu wróżył, muzykant – skrzypek, a w Wolicy Piaskowe pachołek, który dużym batem z postronka okładał każdego spotkanego.  W Wolicy Ługowej zaś w skład „bandy drabów” obowiązkowo wchodziło dwóch turków.  Zapusty nie dla wszystkich były jednak miłym świętem.  Stare panny odwiedzali chłopcy, którzy przyciągali kloc do domu niezamężnych. Taka panna mogła się wykupić płacąc psotnikom niewielką kwotę. Jeżeli zaś tego nie zrobiła musiała sama turlać kloc do następnego domu, w którym  mieszkała niezamężna dziewczyna. Była to kara dla singielki za niepodjęcie w porę obowiązku założenia rodziny.

Ostatecznie czas zapustowej zabawy kończył się w środę popielcową. Wieczorem w Czarnej, Ociece, na Przedmieściu odbywało się tzw. „ciągnienie ostatków”. Wypijano i zjadano wszystko to, co pozostało po szalonych, zapustowych dniach. Kobiety szorowały popiołem garnki, aby usunąć z nich najmniejsze ślady słoniny i mięsa.  Skończył się radosny okres zapustów. Rozpoczęto przygotowania do Wielkiego Postu.

W ocenie etnografów zapustowa tradycja zaczęła zanikać już w latach 50 ubiegłego wieku. Zniknęły żydowskie karczmy, rzesze ludzi przeniosły się ze wsi do miast. Niekiedy te zapomniane dzisiaj obyczaje przypomina się w skansenach lub na ludowych festynach. Pozostały tylko w domach faworki i pączki, a tylko gdzieniegdzie w restauracjach organizuje się „ostatkowe zabawy”. Tyle pozostało z autentycznych, pełnokrwistych, szalonych i dzikich harców jakie przez stulecia towarzyszyły mieszkańcom polskich wsi przed czterdziestodniowym okresem postu. Niestety,  historia dzieje się na naszych oczach. Każde „dzisiaj, jutro stanie się „wczoraj”. I o tym warto pamiętać.

Andrzej Antoni Skarbek

Stowarzyszenie Historyczne Odrowąż.

W tekście wykorzystano

„PRZESZŁOŚĆ WSI POWIATU ROPCZYCKIEGO W USTACH ICH MIESZKAŃCÓW”

Dr Jerzy Fierich.

Ropczyce 1936 r.

 

poniedziałek, 5 lutego 2024

 ZABOBONY i PRZESĄDY

 

Zaledwie sto lat temu w  Borku Wielkim, a także na Przedmieściu Sędziszowskim, aby się pozbyć choroby „wyrzucano na dwór kołtuny babskie razem z obrzynkami drobnych monet, a gdy nie pomogło wieszano koszule po zmarłym na przydrożnej figurze, by śmiertelna boleść odeszła z chałupy na zawsze” –  tak  1935 roku  opisywał wiejskie zwyczaje ludowe w powiecie ropczyckim etnograf dr Jerzy Fierich.

Uroki

Zaklęcia, zamawianie, uroki i inne zabiegi magiczne zawierały w kulturze ludowej mocne przekonanie o wartości słowa i jego boskim, cudotwórczym pochodzeniu. Stwarzały iluzję panowania nad nieznanymi, obcymi siłami rytualnym słowem i rytualnym  działaniem. Odwracały zło i przywracały dobro. W przekonaniu ludowym wiązane były też z zabiegami leczniczymi.  

Dzisiaj nie ma już „ babskich kołtunów”, więc nie można ich odrzucać.    Wszyscy wiemy też, że  choroby leczy się inaczej. Jednak zapytajmy czy zaszkodzi choremu,  by – na wszelki wypadek – odczynić z niego  uroki lub zakląć chorobę?  Bo wiadomo, jak ktoś „popatrzy urokliwie na człowieka, to go boli głowa, a jak na konia, to koń dostanie wariactwa, bydło zaś choruje do upadłego”. Co więc robić by uroki oddalić? To proste – należy spluwać  na chorego, mówiąc na psa urok.  Albo na kota, albo na wronę , ale lepiej na srokę”.   Dobrze też węgielki wrzucić na wodę zaklinając uroki by odeszły bezpowrotnie. 

Przed 100 laty w Woli Lubeckiej i w Dzwonowej wrzucano dziewięć węgielków  do wody.  Jeśli utonęły, to już było pewnym, że to uroki. Wodą tą obmywano chorego, a resztę wylewano na dach jego domu i to aż trzy razy.  Za każdym razem skrzętnie ją chwytano, by powtórnie zmoczyć nią dach. W Kamionce ścierano czoło chorego ciepłą odzieżą, która przylegała do ciała, koniecznie wymawiając zaklęcie: na psa urok, na koci ślip, w lipie dziurka. Podobno pomagało.  

Czarownice i czary

Wiadomo, że czarownice zabierają krowom mleko. W wigilię różnych świąt zbierają po łąkach i miedzach rozmaite ziela tam gdzie pasło się bydło i jakimiś machinacjami czynią szkody. W Ociece wiedzieli na pewno, że  gdy baba przyjdzie do domu gdzie się ocieliła krowa i chce coś pożyczyć - to krowa straci mleko, a baba to czarownica. Albo inna czarownica zakopuje pod stajniami, a nawet żłobami flaszki z czymś cuchnącym, żeby mleko popsuć.  A w Borku zakopują nogi  bydlęce na czterech rogach pola gdzie pasie się krowa i na pewno taka krowa mleko straci. W Kamionce mieli jednak sposób, żeby czary oddalić. Wystarczyło mianowicie takie truchło wykopać i spalić, a wtedy na pewno  przyjdzie po ten ogień ten, który chce szkodzić. Wtedy nie wolno mu tego ognia użyczyć,  bo takie odczynianie czarów już nie pomoże. Ale gdy w Gębiczynie chciało się zapewnić szczęście w hodowli bydła, wystarczyło pierwszego lub drugiego maja zabić węża i po wyrwaniu mu zębów umieścić w dziurze żłobu. Można było też w tych dniach wykopać kreta i zamiast węża włożyć go do tego żłobu. No i aby przekonać się, czy w nadchodzącym lecie  krowy będą dawały dużo mleka, wystarczyło złapać motyla z białym odwłokiem, a po zachodzie słońca nigdy mleka nie sprzedawać.

Przy dwu światłach, słońca i księżyca nie rozpoczyna się siewu, a żyto sieje się tylko 29 sierpnia na św. Jana.  W czasie siewu należy milczeć, by nie przywoływać wróbli bo je wydziobią. No i zboże wysiane w piątek nie ma prawa urosnąć. Dlaczego? Nie wiadomo. Aby uchronić się od gradu piątego maja święci się wierzbinę i stawia w czterech rogach pola. A w ogóle jak wrona kracze, to nieszczęście dla człowieka. A jak czarny kot przebiegnie drogę to lepiej zawrócić i pójść inaczej. Albo przepuścić bliźniego swego